piątek, 30 marca 2012

Huśtawka

Do Huśtawki po raz pierwszy zabrała mnie Ola. Sama pewnie nigdy bym tu nie dotarła. Do tego lokalu bowiem nie trafia się przypadkowo. Nawet za drugim razem, kiedy chciałam pokazać go Kindze, nie miałam pewności, w którą bramę skręcić. Może właśnie dzięki lokalizacji Huśtawka jest tak popularna w środowisku studenckim. Jakby nie patrzeć, mieści się w samym centrum Warszawy, ale w środku zupełnie zapomina się o tym, że zaraz za ścianą biegną Aleje Jerozolimskie…

piątek, 23 marca 2012

Miami Vice

Radzę w ogóle nie zaczynać rozmyślań typu: Gdzie byłem(-am) rok temu. Nagle może się okazać, że w zeszłym roku o tej porze byliśmy w jakimś cudownym miejscu i robiliśmy niesamowite rzeczy, o których teraz możemy tylko pomarzyć. W tej całej nostalgii i tęsknocie nie pozostanie nam nic innego, jak opublikowanie takiego wpisu na blogu, który przecież nic nie zmieni. W miarę zbliżania się trwającego właśnie turnieju tenisowego Sony Ericsson Open, uświadomiłam sobie, że w marcu 2011 roku najpierw kupowałam bilety, a potem szukałam noclegu nigdzie indziej, jak w Miami. Z tej doniosłej okazji ten wpis będzie o tym właśnie mieście.

wtorek, 20 marca 2012

Miejsce z okładki

Zawsze zastanawiałam się, co to za miejsce, to bajkowe miasteczko przytulone do zbocza stromej góry, z zadbanymi domkami i kościółkiem ze strzelistą wieżą na cypelku wysuniętym w jezioro. Miasteczko nazywa się Hallstatt, a jego zdjęcie zdobi okładki przewodników po Austrii częściej, niż fotografie wiedeńskich zabytków czy alpejskiej przyrody. Leży ono w regionie Salzkammergut w Górnej Austrii i figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO pod nazwą „krajobraz kulturowy Hallstatt-Dachstein Salzkammergut”. 
Widok jest w rzeczywistości tak samo bajkowy jak na zdjęciach, zaś zmaterializowane Hallstatt staje się tylko mniej nierealne. Nie ma tu ani kropli kiczu czy sztuczności, być może dzięki lokalizacji z dala od autostrady. Zjechać z A-jedynki można po obu stronach Salzburga, chociaż jadąc od Monachium, łatwo jest się zgubić, gdyż nie ma odpowiednich znaków. W obu przypadkach jednak trzeba się liczyć z godziną spędzoną na wąskich drogach. Miasteczko jest piękne o każdej porze roku. Większość mieszkańców, a tych jest niespełna tysiąc, żyje z wynajmu pokoi. Dlatego też nawet jeśli w Internecie nie znajdziemy żadnego noclegu, spokojnie można przyjechać tu w ciemno i poszukać czegoś na miejscu.
Przyjemnie jest obudzić się, mając taki krajobraz za oknem, chociaż pół dnia w zupełności starczy, by zwiedzić okolicę. Tak robią azjatyccy turyści, których autokary wysadzają tu na kilka godzin. Nic dziwnego, że Hallstatt jest żelaznym punktem ich wycieczek. Miasteczko do tego stopnia zachwyciło Chińczyków, że Ci postanowili je u siebie wiernie odtworzyć. Chińskie Hallstatt można zobaczyć na tej stronie. 
Zwiedzanie najlepiej rozpocząć jest na początku deptaka Seestraβe, skąd wypływają również łódki w rejs po Hallstätter See. Uliczka biegnie wzdłuż jeziora i pełno na niej sklepików z pamiątkami oraz kawiarni z ładnym landszaftem . Nawet rynek wydaje się być  zaprojektowany z dbałością o każdy szczegół i trudno stąd tak po prostu odejść. Wielu ludzi zadowala się widokiem ze wspomnianej przystani, jednak ten najsłynniejszy można ujrzeć z Gosaumühlstraβe, która jest przedłużeniem Seestraβe. Do niecodziennych atrakcji należą kolekcja czaszek w miejscowym kościele i najstarsze na świecie kopalnie soli, które można zwiedzać. Odkryte tu ślady prehistorycznej kultury pochodzą z pierwszego tysiąclecia przed naszą erą.
Zapraszam do galerii. 




piątek, 16 marca 2012

Praga, podejście pierwsze: Ząbkowska

Przyznaję – jako mieszkanka lewobrzeżnej Warszawy, rzadko bywam na prawym brzegu Wisły. A ponieważ gotowanie sprawia mi nieporównywalnie większą przyjemność niż jadanie na mieście, nieczęsto odwiedzam restauracje. Ale w związku z profilem mojego bloga oraz w odpowiedzi na rosnącą sławę praskich pubów, zobowiązuję się bliżej poznać ten zakątek stolicy.

wtorek, 13 marca 2012

Smaki Beneluxu

-->
Jeżeli chodzi o Belgię, całe moje doświadczenie z nią związane opiera się na kilkudniowym pobycie w Brukseli na przełomie 2008 i 2009 roku. Pamiętam, że jest tam dość drogo ze względu obecność instytucji unijnych. Że ciężko jest się dogadać po angielsku. Że w parkach nie ma chodników, więc ciągnięta walizka podskakuje na wystających korzeniach drzew. Pamiętam też ładną architekturę oraz starówkę, która w moim odczuciu stanowi 80% atrakcyjności miasta. To tam mieszczą się designerskie butiki, kolorowe restauracje i puby. Wśród nich jest ten najpopularniejszy, Delirium Café, w którym karta piw liczy kilkaset pozycji, a serwuje się je w dwulitrowych kuflach. Z jakiegoś powodu wspominam Brukselę w bardzo pozytywnym świetle. Ten powód nazywa się: belgijska kuchnia. 
Belgowie mają swoje mule, których nie lubię albo frytki z majonezem, które i tak jem w ten sposób w domu. Dwóch „dań” jednak nikt nie podrobi: czekoladek oraz piwa. Są to rzeczy, z których Belgia słynie najbardziej oraz bez których żyć ciężko. Sklepy z pralinami są na każdym brukselskim rogu, co bynajmniej nie obniża ich ceny. Można jednak najeść się nimi nie wydając eurocenta, bowiem sprzedawcy chętnie częstują klientów, nawet jeśli ci nic ostatecznie  nie kupią. Czekolada pojawia się tam również w innej formie, na przykład na wyśmienitych belgijskich gofrach. A zimą jakże cudownie zastyga na wielkich czerwonych truskawkach na patyku! I pomyśleć, że pierwotnie sprzedawana była jako lekarstwo na biegunkę…
Stella Artois, Chimay, Duval, Leffe, Orval – to tylko niektóre z belgijskich piw. Niezliczone są też gatunki tego napoju, produkowanego w Belgii już od Średniowiecza. Producenci prześcigają się w wymyślaniu najdziwniejszych smaków, jednak dla mnie niedoścignionym numerem jeden jest Kriek marki Mort Subite, którego na próżno szukałam w innych krajach. Reprezentuje on gatunek lambic, który jeszcze przed drugą fermentacją rozlewany jest do butelek. Takie piwo w zasadzie przypomina w smaku wino lub szampan. Do Krieka ponadto dodaje się wiśnie lub koncentrat wiśniowy. Polską namiastką może być Wiśnia w Piwie

W Holandii byłam dwa razy: raz przejazdem i raz przelotem. Za tym drugim razem spędziłam kilka godzin w Amsterdamie, ale ze względu na zmęczenie wynikające z długiej podróży zza oceanu i zmiany stref czasowych, nie pamiętam prawie nic. Chciałabym za to polecić pewien holenderski przysmak. Jest on dostępny w zasadzie w wielu krajach Europy, a równie dużą popularnością cieszy się w Niemczech. Można go dostać nawet w Polsce, ale wiem, że pochodzi z Holandii, a poleciła mi go Ewa, która się tam wychowywała. Chodzi mi o Stroopwafle, czyli podwójne waflowe krążki zlepione syropem wymieszany z masłem, a w innych wersjach - miodem lub karmelem. Rzadko kiedy tracę głowę dla czegoś co nie zawiera czekolady, ale Stroopwafla mogę zjeść o każdej porze! Nawet same smakują wybornie, lecz prawidłowo podaje się je, kładąc na kubku gorącej herbaty lub kawy. Po kilku minutach nadzienie zacznie się rozpływać, a wafle będą delikatnie cieszyć podniebienie. Polska firma Tago produkuje podobne łakocie, tylko że pakowane pojedynczo. W sklepach z żywnością ekologiczną można dostać miniaturowe wafelki w torebkach lub wafle ze zdrowszych gatunków mąki. To jednak już nie jest to samo.
www.daelmansbanket.nl
W Luksemburgu nie byłam, więc nie wiem jak smakuje ;)

PS. Należy się małe sprostowanie. W czasach, kiedy byłam w Brukseli, pisałam jeszcze pamiętnik. Natykam się dziś na wpis dotyczący tego wyjazdu i cóż tam widzę? Nie wspomniałam wyżej o dwóch wadach tego miasta. Po pierwsze, Bruksela nie jest czysta. Wieczorem śmieci z restauracji na starówce wystawiane są na ulice, więc nocą wygląda to jak wielkie wysypisko. Poza tym brakowało nocnych autobusów w ciągu tygodnia. Wydaje mi się to mało możliwe i być może po prostu o nich nie wiedzieliśmy, ale nie zmienia to faktu, że musieliśmy czekać do rana w centrum, aż zaczną kursować te regularne autobusy. Jednak jak widać, po latach takich rzeczy się nie pamięta  ;) 

poniedziałek, 12 marca 2012

Stambuł - fotorelacja

Ubiegły weekend spędziłam nad Bosforem. To było moje drugie spotkanie z Turcją. Pierwsze miało miejsce siedem lat temu i był to typowo wypoczynkowy pobyt koło Bodrum + kilka wycieczek zorganizowanych, w tym do Pamukkale. W niewielkim stopniu poznałam wtedy prawdziwą Turcję i niewiele z tego pamiętam. Tym razem było krócej, lecz bardziej intensywnie. Zapraszam do mini galerii:

poniedziałek, 5 marca 2012

Steinach am Brenner, mały wielki stok

-->
Mniej więcej w połowie drogi z Innsbrucka do przełęczy Brenner pod autostradą przebiega kolej gondolowa. Mijana miejscowość to Steinach am Brenner, a tutejszy stok, choć niepozorny, kryje w sobie olbrzymi potencjał, o czym świadczyć może obecność narciarskich kadr Austrii i Szwecji wśród grona stałych bywalców. Poznałam to miejsce całkiem nieźle w trakcie mojego Erasmusa.
Do Steinach dojeżdża pociąg i autobus. Stok otwarty jest od grudnia do pierwszych dni kwietnia,  a we wtorki i weekendy można tu jeździć również wieczorem. Wysokość szczytu przekracza 2200 m n.p.m. Narciarze i snowboardziści mają do dyspozycji 6 wyciągów, 10 tras o różnym stopniu trudności oraz 6 restauracji i barów. Moją ulubioną trasą jest czerwona dwójka biegnąca wzdłuż wyciągu krzesełkowego Steinboden. Równoległa niebieska też jest całkiem przyjemna.
Jeździłam tu w bardzo różnych warunkach. Czasem było dość tłoczno, innym razem padał gęsty mokry śnieg i tworzyły się muldy, a gogle parowały. Zapamiętam jednak Steinach takim, jakie było w pewien grudniowy wieczór, kiedy temperatura spadła do -20ºC, o czym wówczas nie wiedziałam. Odebrałam narty prosto od ostrzenia. Stok był całkiem pusty i równy jak stół, a śnieg zmrożony i szybki. To była zdecydowanie najlepsza jazda w życiu. Owszem, ręka zamarzała przy robieniu zdjęć, a wracać trzeba było bez buta, gdyż nie czułam stopą sprzęgła. Ale warto czasem zmarznąć dla przepięknych obrazów namalowanych przez ostry mróz. Jak drzewa, na których zastygła metrowa warstwa śniegu albo wzory ze szronu á la Swarovski na dachu mojego samochodu. 
Jest jeszcze jedna rzecz, o której należy tu wspomnieć. W krajach alpejskich, obok nart i snowboardu, niesamowicie popularną formą spędzania wolnego czasu w zimie są… sanki. Wbrew pozorom to nie jest wcale atrakcja dla dzieci. Austriacy często wybierają się na stok w kaskach i z własnymi profesjonalnymi sankami. Można je też wypożyczyć za kaucją, a płaci się wtedy jedynie za wjazd wyciągiem. Wiele stoków ma wytyczone specjalne trasy saneczkowe, które biegną dookoła góry i bezkolizyjnie przecinają stok narciarski. Rozwija się na nich na tyle duże prędkości (zwłaszcza po Glühweinie, kiedy wyłączają się hamulce), że saneczkarze to przeważnie dorośli.
Tor w Steinach jest jednym z najlepszych w ogóle. Biegnie przez las, ma 5 kilometrów długości, 180% zakręty i tunele. Jest sztucznie oświetlony, więc chyba nie muszę mówić, że największa frajda jest wieczorem i w dużej grupie. Zakręty bywają wylodzone, więc zdarzają się kontuzje (ja skończyłam z siniakiem wielkości dużego spodka na nodze). Sama jazda nie jest trudna: aby skręcić, wystarczy odpowiednią nogą lub ręką dotknąć śniegu. Można jeździć dwójkami albo pojedynczo. Ponieważ śnieg sypie w twarz, niezbędne są nieprzemakalne spodnie i rękawice oraz wysokie buty. 

Więcej info...

piątek, 2 marca 2012

Monako, czyli jak ustrzelić skuter

-->
Tak to już jest z tymi małymi państwami, państewkami, państwami-miastami i księstwami: albo się je kocha, albo omija z daleka. Jednych rażą one pretensjonalnością i ciasnotą, innych zachwycają stylem i kondensacją wszystkich atrakcji na małej przestrzeni. Ja Monako pokochałam jeszcze zanim wysiadłam z samochodu.
A parking dla plebsu pod ziemią ;)
Może zabrzmi to banalnie, ale Monako jest dla mnie miejscem zjawiskowym. Księstwo ma powierzchnię niespełna 2 km2 i jego granice pokrywają się z granicami miasta o tej samej nazwie. Słynne Monte Carlo to więc nic innego, jak jedna z dzielnic księstwa. Wydaje się, że te dwa magiczne słowa są synonimem luksusu, ale dopiero będąc tu, człowiek uświadamia sobie prawdziwy rozmiar bogactwa. Przechadzając się tutejszymi ulicami, można odnieść  wrażenie, że to piękny sen albo chociaż hollywoodzki film. Nigdzie nie naliczyłam tylu sportowych samochodów i limuzyn, co tutaj. Nic dziwnego, że jedynie 1/5 mieszkańców tego raju dla milionerów to jego obywatele…
Słynne kasyno z całą pewnością jest jednym z najpiękniejszych budynków, jakie widziałam w życiu. Jego zdjęcie służyło mi za wygaszacz ekranu w moim komputerze przez ponad pół roku i wciąż nie mogłam się na nie napatrzeć. Pewnie do podobnego wniosku doszedł James Bond, który – jak głosi Wikipedia – gościł w nim trzy razy. Kasyno zostało zaprojektowane przez Charlesa Garniera, autora gmachu Opery Paryskiej. Podobieństwo od razu rzuca się w oczy.
Wiele osób narzeka, że Monako jest blokowiskiem. Mają rację, ale nie zmienia to faktu, że to „blokowisko” wygląda jak szwajcarski kurort, a z okien roztacza się widok na góry i Lazurowe Wybrzeże, a nie zaniedbane podwórka. Jest też urocza starówka z Pałacem Książęcym i zasłużonym Muzeum Oceanograficznym, dokąd turyści zazwyczaj kierują swe kroki. 


Dla mnie jednak niezwykłą osobliwością oraz prawdziwą miarą tutejszego dobrobytu okazało się być… wesołe miasteczko. Nie mam pojęcia, czy jest ono sezonowe, czy też stałe, ale potrafiło uzależnić! Pamięta ktoś jeszcze strzelnice, na których można było wygrać maskotki i plastikowe kwiatki? No właśnie. W Monte Carlo nagrodami na takich strzelnicach są smartphony, mp4, konsole, kina domowe i skutery. To chyba mówi samo za siebie. ;)