niedziela, 27 grudnia 2015

Pogromcy Meatów

Plac na Rozdrożu jakoś zawsze był mi po drodze. I choć przecinają się tu ważne warszawskie arterie, a dookoła nie brak często odwiedzanych zabytków, z niezrozumiałych przyczyn był on poniekąd pustynią kulinarną. Żeby móc wybierać w restauracjach, trzeba było odbić w kierunku ulicy Mokotowskiej, albo zejść w stronę Solca. Wygląda jednak na to, że ta sytuacja na szczęście ulega zmianie za sprawą Pogromców Meatów, którzy otworzyli się przy Kredytowej 1.


Pogromcy Meatów specjalizują się w kanapkach i sałatkach których podstawowym składnikiem jest mięso – takie z najwyższej półki. Wystrój tej restauracji jest więc w dużej mierze zdefiniowany przez jej charakter: goście, których nigdy nie brakuje, mają do dyspozycji ledwie kilka miejsc siedzących i wydaje się, że więcej do szczęścia nie potrzeba. Z tego względu łatwo jest Pogromców przegapić, chociaż ten kameralny lokal już od otwarcia cieszy się na mieście dobrą sławą.

W przeciwieństwie do typowych barów z burgerami, zjemy tu dania z mięsem pod bardziej wyszukaną postacią. W karcie jest m.in. kanapka z chipsami ze skóry kaczki czy z ozorem. Pieczywo, które jest słabą stroną wielu burgerowni, tutaj sprawia że nie jestem w stanie zrezygnować z kanapki na rzecz sałatki, choć i ją chętnie bym spróbowała. Może uda się następnym razem, który z pewnością nastąpi niedługo? :-) Wypiekane na miejscu bułeczki o wyraźnym słodkawym posmaku wyjątkowo dobrze komponują się z pozostałymi składnikami kanapek. Pachną wprost obłędnie, kiedy najpierw tak sobie wyrastają na oczach gości, a potem rumienią się w piecu.

Poliki wołowe, choć to wyborne mięso, nie są najpowszechniejszym daniem w warszawskich lokalach. To tu spróbowałam ich po raz pierwszy, w kanapce z młodą grillowaną marchewką i siewkami rokitnik. Nie zawiodłam się: mięsa było bardzo dużo, było ono delikatne i podane z wyśmienitym sosem. Podobne wrażenie wywarła na mnie kanapka z żebrem.

Jestem przekonana, że będę wpadać do Pogromców częściej - czy to by wypróbować nowe kompozycje smakowe, na które niecierpliwie czekam, czy też kiedy po prostu najdzie mnie ochota na kawałek dobrego mięsa. Mam nadzieję, że restauracja zostanie tu na dłużej, a wiele pozwala sądzić, ze tak właśnie będzie.


Adres: ul. Kredytowa 1, Warszawa

niedziela, 20 września 2015

Londyn bez przewodnika

To zdecydowanie moja ulubiona europejska (i nie tylko) stolica i coś czuję, że całkiem niedługo może niespodziewanie nadarzyć się okazja do zdobycia dodatkowego materiału. Wszystko zaczęło się 10 lat temu, kiedy można było tam dostać fish & chips za 1 funta i kiedy moje wówczas jeszcze niepełnoletnie wizyty w zadymionych pubach na przedmieściach miały nielegalny smak. ;) Gdy ostatnio między półkami księgarni w dziale podróżniczym sięgnęłam z czystej ciekawości po raz pierwszy po przewodnik po Londynie, okazało się, że większość najważniejszych miejsc już odwiedziłam.


Oczywiście, jak w każdym innym mieście, można przemierzyć trasę 24-, 48- czy 72-godzinną, zaliczając wszystkie najważniejsze punkty: Parlament i Westminster, Buckingham Palace, Trafalgar Square, Picadilly Circus, St. Paul’s Cathedral, Tower Bridge, London Eye, Greenwich. Ponieważ jednak można dolecieć tu tanio, szybko i często, polecam nie zwiedzać wszystkiego na raz, lecz podążyć jednym ze szlaków tematycznych. Wiele ciekawych miejsc można odkryć zupełnym przypadkiem, a znany z filmów londyński klimat poczujecie nawet błądząc bez celu po mieście podczas jednodniowej wizyty. Tanie linie dolatują z Warszawy na trzy lotniska: Luton, Stansted (z Modlina) i Gatwick. Z każdego z nich można dość sprawnie dostać się do centrum.

sobota, 5 września 2015

Aloha State – obalamy mity

O ile w przypadku Nowego Jorku słowa niemal pisały się same, tak tym razem długo zastanawiałam się, jak rozprawić się z niektórymi mitami, aby odbyło się to bez szkody dla tych, które okazały się prawdą. Archipelag Hawajów jest oddalony od stałego lądu bardziej niż jakakolwiek inna wyspa na Ziemi. Ze wschodniego wybrzeża USA wciąż leci się tu dłużej niż z Europy do Nowego Jorku. Dlatego też przez lata Hawaje wręcz obrosły legendą, stając się synonimem raju, a na weryfikację tych często przesłodzonych przekazów mogli sobie pozwolić tylko ci, którzy mieszkali najbliżej, czyli Amerykanie i ewentualnie Japończycy, choć i dla wielu z nich takie wakacje to wyprawa życia.

Archipelag liczy 137 wysp, z czego na 8 największych można łatwo dotrzeć. Nam udało się odwiedzić trzy najpopularniejsze: Oahu, Maui i Big Island. Następna w kolejności byłaby zapewne Kauai, która z tego co czytałam, jest bardziej dzika i zielona. Szczyt sezonu przypada na okres zimowy, kiedy to panują najlepsze warunku do uprawiania surfingu. Nie wiem, na ile pora roku wpływa na tutejszą faunę i florę, natomiast moje wrażenia opieram na wizycie, która miała miejsce w lipcu.


niedziela, 9 sierpnia 2015

Nowy Jork – miasto, które śpi o 6 rano

W telegraficznym skrócie: o 6 nad ranem Nowy Jork drzemie i tak zwiedzany na jet lagu jest najfajniejszy! Ulice jeszcze są puste, ale kawiarnie powoli już się otwierają. Potem pojawiają się jego śpieszący się gdzieś mieszkańcy, którzy zniecierpliwieni, z kubkiem kawy na wynos w ręku wymijają Cię, kiedy zatrzymujesz się na przejściu na czerwonym świetle. Nie zdziw się, jeśli wpadniesz na Broadwayu na znanego z hollywoodzkich superprodukcji aktora, albo gdy o 8 rano pod Rockefeller Center będzie dawać darmowy koncert kapela, której w każdym innym kraju posłuchać można jedynie za horrendalnie wysoką kwotę. I jeszcze jedna rzecz: w tym mieście spróbujesz każdej kultury świata – wszystkimi zmysłami! 
Dalej będzie już nie w skrócie.


poniedziałek, 22 czerwca 2015

Lizbona klasą ekonomiczną

Tym razem bardzo zależało mi, by moja kieszeń w jak najmniejszym stopniu odczuła zaplanowaną z dużym wyprzedzeniem wyprawę. Postanowiłam więc przygotować dla Was krótki poradnik, jak zorganizować długi weekend za granicą, nie ponosząc dużych kosztów. Lizbona okazała się dobrym miejscem, by odpocząć, dużo zobaczyć i wyszaleć się bez wydawania majątku.


Po moich ostatnich „północnych” podróżach brakowało mi południowego miasta: dużego, zatłoczonego, gwarnego, otwartego na obcych. W Lizbonie odnalazłam wszystkie te elementy, choć oczywiście wynikały z nich również pewne wady (bezdomni przy najbardziej reprezentacyjnych alejach, nagabywacze, śmieci na ulicach).

środa, 13 maja 2015

Momencik przy Poznańskiej

Po raz pierwszy z ideą weganizmu zetknęłam się kilka lat temu w Stanach Zjednoczonych. Istniały tam już wówczas liczne restauracje wegańskie, a z ogólnodostępnych składników można było wyczarować takie cuda jak ciasto czekoladowe bez jajek. Tymczasem w Polsce mało kto pozwalał sobie jeszcze na rezygnację z samego mięsa. Dziś weganie mają tu coraz lepiej – do wegańskich burgerowni non stop ustawiają się długie kolejki, a zdobycie coraz bardziej egzotycznych składników przestaje być wyzwaniem.


Poznańska już od jakiegoś czasu stanowi małe restauracyjne zagłębie. Teraz można powiedzieć, że staje się powoli rajem dla wegan. Zjemy tu bowiem hummusy (z założenia wegańskie), wegańską pizzę i od niedawna również wegańskie burritos.

Kiedy zostałam zaproszona przez właścicieli niewielkiej restauracji „Momencik”, nie byłam pewna, czego się spodziewać. Nigdy nawet nie rozważałam wykluczenia mięsa z codziennego jadłospisu (co dopiero jaj, nabiału itd.!), ale zawsze lubiłam wykorzystywane w wegańskiej kuchni składniki i zwłaszcza latem mogły one mi z powodzeniem mięso zastąpić.

„Momencik” to koncept przywieziony ze słonecznej Hiszpanii, bowiem stamtąd pochodzą właściciel i szef kuchni. Restauracja jest niewielka, ale urządzona w jasnych barwach i wystarczająco widoczna z ulicy. Choć to długi weekend i ledwie po południu, w środku siedzą goście.

W karcie znajduje się 6 rodzajów burritos (z warzywami, soją, tofu lub seitanem), podawanych na zimno lub ciepło, w zależności od nadzienia. Ceny wahają się między 12 a 16 zł. Zdecydowaną zaletą restauracji jest stosunek ilości i jakości do ceny –w dość konkurencyjnej cenie gość otrzymuje całkiem pokaźną porcję. My decydujemy się na burrito orientale (marynowane przez kilka dni tofu, ryż, sałata, sos). Jestem bardzo pozytywie zaskoczona i nie przeszkadza mi brak mięsa. W smaku danie jest może niezbyt ostre, ale smaczne. Po zjedzeniu mojej połowy porcji czuję się najedzona, ale jednocześnie wciąż lekko.


W menu znajdziemy również zupę (w zależności od dnia: gazpacho, zupa z pora i alg konbu i inne), sałaty, nachos, trzy rodzaje ciast. Zupa jest smaczna i dobrze doprawiona. Lemoniada z esencją imbiru (ta pozycja również będzie zmieniana) orzeźwia, syci i… trochę piecze J.


Podczas tej wizyty po raz pierwszy spotkałam się z takimi nazwami jak seitan czy algi konbu, ale było to na tyle pozytywne doświadczenie, że chętnie wypróbuję nowe kompozycje, które mają się w przyszłości pojawić. Widać, że "Momencik" jeszcze się rozwija, ale na pewno ma duże szanse na zdobycie grupy stałych klientów. Wegan i wegetarian wciąż u nas przybywa, a tego typu restauracji jest jeszcze niewiele.

Adres: ul. Poznańska 16, Warszawa

środa, 25 marca 2015

10 miejsc, które odwiedziłabym w Chinach, gdybym miała na to czas, pieniądze i dobrego przewodnika

Nie da się tematu Chin wyczerpać w jednym poście. Odrębne zagadnienie stanowi podróżowanie po tym kraju. Nie był on nigdy na mojej liście miejsc, które chciałam w pierwszej kolejności odwiedzić. Wizyta w Szanghaju wcale nie zmieniła mojego nastawienia, a wręcz utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest na świecie wiele zakątków bardziej atrakcyjnych dla turystów. Prawda jest taka, że po Chinach w pojedynkę podróżuje się źle. Chińczycy są bardzo zamknięci na obcych, oszukują, mówią tylko po chińsku i mają kilka nad wyraz nieprzyjemnych przyzwyczajeń (np. plucie na ziemię). Są też jednak pełne zaskakujących miejsc, które chętnie zobaczyłabym na własne oczy, gdyby nie powyższe okoliczności.

1.       Dolina Yili
Niech Was nie zmylą te kwitnące pola lawendy – to nie Prowansja, tylko Dolina Yili w prowincji Xinjiang w północno-zachodniej części Chin. Aby przenieść się do tej tajemniczej i bajkowej krainy, potrzebny jest godzinny lot z Urumqi do Yining. Na śmiałków czekają również takie atrakcje jak dolina morelowa czy przedsionek Szlaku Jedwabnego.

chinatouradvisors.com

poniedziałek, 2 marca 2015

Islandia: kraina lodu i ognia



Trudno o lepsze podsumowanie Islandii w trzech słowach niż jej popularne określenie: „kraina lodu i ognia” – tutejszy krajobraz faktycznie jest w 100% ukształtowany przez lodowce i wulkany. Co więcej, w Islandii wiele rzeczy potrafi zaskoczyć, zresztą bardzo pozytywnie. Kraj ten geograficznie jest bardzo od Europy oddalony i zalicza się go do Starego Kontynentu jedynie przez wzgląd na łączniki kulturowe.  

Zacznijmy od mocnego uderzenia: Islandczycy wierzą w trolle i elfy. Nie ograniczają się jednak do przekazywania młodszym pokoleniom opowieści i legend, lecz postępują tak, jakby faktycznie żyli na jednym świecie z różnymi niecodziennymi istotami. To nie żart, że przed kilkoma laty zmodyfikowano plany budowy drogi, aby ominąć wioskę elfów. W sumie i ja zaczęłam wierzyć w trolle po tym, jak zginęło mi w dziwny sposób kilka rzeczy (trolle znane są z tego, że lubią podkradać różne rzeczy).

Niektórych jeszcze bardziej zdziwi fakt, że Islandia nie ma swojego wojska, a tutejsza policja nie nosi (i nawet nie chce nosić) broni. Kilka lat temu pierwszy raz trafił się szaleniec, który strzelał do przechodniów z okna – kiedy policja otworzyła do niego ogień, potem publicznie za to przepraszała. Jest to więc jeden z najbezpieczniejszych krajów świata. Ludzie są szczęśliwi, kierowcy przepuszczają pieszych, przypadki alkoholizmu leczy się przymusowo i nikt nie obawia się zostawić na noc przed domem nieprzypięty rower. Co ciekawe, skazani na karę więzienia są wpisywani na specjalną listę kolejkową, gdyż w całym raju są tylko trzy zakłady.  


Ponieważ historia Islandii wyznaczana jest przez erupcje wulkanów (jedna z nich była przyczyną wybuchu rewolucji francuskiej!) i trzęsienia ziemi, nie ma na wyspie dużo drzew i już dwa rosnące obok siebie nazywane są lasem. Natomiast gdy wybucha wulkan, Islandczycy wcale nie wpadają w panikę, lecz łapią za aparaty i podążają w stronę krateru, by zrobić jak najlepsze zdjęcia erupcji. Woda z kranu, ogrzewana przez gorące źródła, pachnie siarką. Zimna za to nadaje się do bezpośredniego spożycia. 

środa, 28 stycznia 2015

Hahnenkammrennen

Co roku zimą publikuję jakiś narciarski wpis – tym razem zapraszam na chwilę na górę Hahnekamm (Koguci grzebień) w austriackim Kitzbühel, gdzie w ubiegły weekend odbyła się kolejna edycja najsłynniejszej odsłony Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. 


Kto był w na skokach w Zakopanem w czasach największej Małyszomanii, ten bez trudu wyobrazi sobie, czym dla Austriaków jest zjazd w Kitz. W dniu zawodów ściągają tu rzesze kibiców, którzy ustawiają się tłumnie wzdłuż całej trasy i na trybunach na dole. Wśród nich nie brakuje lokalnych i zagranicznych celebrytów.
Zawodnicy* ścigają się tu od 1931 roku, natomiast w 1967 roku rozgrywane w Kitzbühel konkrecje włączono do cyklu Pucharu Świata. Tradycyjnie, w drugiej połowie stycznia od piątku do niedzieli co roku odbywa się kilka konkurencji: bieg zjazdowy, supergigant, slalom specjalny i superkombinacja (do niedawna kombinacja). Areną pierwszej z nich jest słynna i jedna z najbardziej wymagających tras, Streif.
Długość trasy wynosi 3312 m., a najbardziej stromy odcinek ma aż 85% nachylenia. Każdy zakręt czy trawers takiej areny pucharowych zmagań ma swoją nazwę. Na Streifie najbardziej spektakularny kawałek nosi nazwę Mausefalle (Pułapka na myszy) - nadjeżdżający z prędkością prawie 140 km/h narciarze wykonują tu skoki na odległość 80 metrów!
Choć nie jest to dyscyplina, którą ogląda się dobrze na żywo (jeżeli stoisz na mecie, zobaczysz tylko finiszującego zawodnika), telewizja nie daje ani trochę wyobrażenia, jak to naprawdę wygląda. Chociaż raz trzeba zobaczyć taki zjazd na żywo, tym bardziej, że w tej konkurencji jeszcze długo nie doczekamy się w Polsce zawodów tej rangi.

* Tylko mężczyźni. Kobiety ścigały się w Kitz w latach 1931-1961.  




piątek, 23 stycznia 2015

Hity i kity Szanghaju

Szanghaj to najlepsze miejsce pod słońcem, żeby przekonać się, czym jest nowoczesność w chińskim wydaniu. Nie szukajcie jej ani w Pekinie, ani w Hongkongu, który choć jest ponoć ładniejszy, to jednocześnie też mniej „chiński”. Żaden inny ośrodek nie rośnie w takim tempie i nie może poszczycić się tyloma cudami techniki, pozostając jednocześnie zielony i zadbany. Może sam w sobie Szanghaj nie stanowi jakiejś wielkiej atrakcji, ale warto zatrzymać się tu w podróży między dwoma wyżej wspomnianymi miastami. Oczywiście, tak jak wszędzie, są tu punkty które pozytywnie zaskakują i takie, które można sobie odpuścić.

środa, 14 stycznia 2015

Wszystko o zorzy polarnej



Od kilku lat, kiedy to zachwyciłam się pięknem norweskiej przyrody, architekturą Sztokholmu i smakiem kawy w Danii, moim największym marzeniem podróżniczym jest wyruszyć na jak najdalszą Północ i zobaczyć zorzę polarną. Być może ma to dla mnie po części wymiar symboliczny, ale czuję, że dopóki nie zobaczę na własne oczy tego niezwykłego zjawiska, każdej zimy będę przestępować z nogi na nogę, sprawdzać prognozę pogody i ceny biletów do Skandynawii. 

źródło: http://hdw.eweb4.com

Po pierwsze, burze magnetyczne na Słońcu
Zainteresowanych fizycznym wyjaśnieniem tego zjawiska odsyłam tutaj, na Blogu jednak chciałabym się skupić na praktycznych aspektach zorzy polarnej. Zasadniczo, im większa jest aktywność na Słońcu, w tym niższych szerokościach geograficznych będzie można zorzę ujrzeć. Czy okoliczności są danego dnia sprzyjające, podpowiadają specjalne programy, dostępne także w postaci aplikacji mobilnej. Niekiedy w prognozach pojawia się zapowiedź, że zorza pojawi się nad Polską, jest to jednak mało prawdopodobne, gdyż zjawisko przypisywane jest przede wszystkim obszarom powyżej koła podbiegunowego. Wymienić należy przede wszystkim Alaskę, Kanadę, Grenlandię, Islandię, Norwegię, Szwecję, Finlandię i Rosję. Zorza pojawia się także na południowej półkuli, lecz większość badań opiera się na obserwacjach z półkuli północnej. Aby zobaczyć zorzę, wskazane jest oddalić się od miasta, gdzie widoczność mogłyby zakłócić światła (z tego względu również lepiej unikać pełni księżyca), choć niekiedy pojawia się też np. nad Reykjavikiem. W większych miastach na północy wymienionych wyżej krajów biura podróży oferują specjalne wycieczki kierowane przez przewodników, którzy najlepiej wiedzą, dokąd się udać. Zazwyczaj jednak trzeba wziąć udział co najmniej w kilku takich wycieczkach, gdyż cykl burz magnetycznych powtarza się mniej więcej co tydzień (ten długi co 11 lat), tyle czasu powinna więc co najmniej trwać cała wyprawa.

Po drugie, pogoda
Wyprawa na daleką północ nie daje w żadnym wypadku gwarancji sukcesu. Niezwykle ważnym czynnikiem jest pogoda - niebo nie może być zachmurzone. Stąd też teoretycznie łatwiej będzie zobaczyć zorzę w regionie o suchym klimacie. Mówi się, że wokół jeziora Torneträsk w Szwecji panują jedne z lepszych warunków, podczas gdy w pobliżu Murmańska aurora pojawia się kilkanaście razy w sezonie. Z Polski najłatwiej jest dotrzeć do norweskiego Tromsø lub na Islandię, dokąd latają tanie linie lotnicze.

Jak to wygląda?
Wspominałam już, że zorza lubi, kiedy jest ciemno. Z tego względu można ją obserwować od października do marca, kiedy dzień wcześniej się kończy, a pojawia się ona między godziną 21 a 1 w nocy. Jej kolor zależy od natężenia związków chemicznych (azot daje kolor czerwony i niebieski, tlen - zielony i różowy), ale zdecydowanie najczęściej przybiera okna zieloną barwę. Zjawisko trwa od kilku do kilkunastu minut. Czasem z jednego punktu widać tę samą aurorę, co w innych częściach kraju.

Sprzyjające warunki to jednak dopiero połowa sukcesu - należy liczyć również na spore szczęście. Może dlatego właśnie to zjawisko jest tak piękne i wciąż nie zostało jeszcze całkowicie zbadane? Liczy się więc odpowiednie nastawienie, warto też pozwiedzać co nieco za dnia, by nie wyjechać później z uczuciem niedosytu. Mam jednak cichą nadzieję, że już w lutym będę mogła wrzucić tu kolejny wpis o tym, jak zorza polarna wygląda na własne oczy. ;-)