piątek, 23 marca 2012

Miami Vice

Radzę w ogóle nie zaczynać rozmyślań typu: Gdzie byłem(-am) rok temu. Nagle może się okazać, że w zeszłym roku o tej porze byliśmy w jakimś cudownym miejscu i robiliśmy niesamowite rzeczy, o których teraz możemy tylko pomarzyć. W tej całej nostalgii i tęsknocie nie pozostanie nam nic innego, jak opublikowanie takiego wpisu na blogu, który przecież nic nie zmieni. W miarę zbliżania się trwającego właśnie turnieju tenisowego Sony Ericsson Open, uświadomiłam sobie, że w marcu 2011 roku najpierw kupowałam bilety, a potem szukałam noclegu nigdzie indziej, jak w Miami. Z tej doniosłej okazji ten wpis będzie o tym właśnie mieście.

Wiele zależy od nastawienia i pory przyjazdu. Mi mówiono, że to kurort dla emerytów, a więc nie oczekiwałam wcale kokosów. Jednak przyjechałam w naprawdę the highest weekend. Po pierwsze, trwała spring break, więc miasto opanowane było przez studentów. Po drugie, odbywał się właśnie jakiś słynny festiwal muzyki house, na który zjechali się ludzie nawet z Kalifornii. Na ulicach, zwłaszcza w nocy, kiedy kończyły się koncerty, pełno było przedziwnie poprzebieranych fanów. Słyszałam, że do Miami zawitali również w tym samym czasie Black Eyed Peas oraz David Guetta. Na imprezę, na której miał dj-ować, można było wejść za 300 $. Gdyby portfel mi ciążył i gdybym nie wiedziała, na co wydać pieniądze, miałabym poważny orzech do zgryzienia. Dokładnie tyle samo kosztował wstęp na charytatywną kolację (na rzecz ofiar tsunami w Japonii) z udziałem czołowych tenisistów. Wreszcie, po trzecie, trwał turniej tenisowy Sony Ericsson Open, główny cel mojej wycieczki, dla którego zdecydowałam się na samotną podróż. W ten weekend trybuny były pełne, a ceny dodatkowo rosły w górę. W efekcie Miami, a przynajmniej Miami Beach, gdzie mieszkałam, okazało się jedną wielką bynajmniej nieemerycką imprezownią, upatrzoną nie tylko przez młodych Amerykanów, ale i ludzi z całego świata, którzy przyjeżdżali głównie by się zabawić. Nocowałam w hostelu, w samym centrum tej imprezy m.in. z dwiema Serbkami z Milwaukee, bardziej zamerykanizowanymi niż rodowici Amerykanie, których miałam okazję poznać.
Miami Beach - plaża
Art déco w Maimi Beach












Miasto wydało mi się najbardziej zbliżone do tego, co widziałam na amerykańskich filmach. Od razu polubiłam je przede wszystkim za Słońce, bo przed wylotem strasznie wymarzłam w Chicago. A tutaj nie dość, że cieplutko, to jeszcze zielono i klimatycznie. Wspomniana Miami Beach, jedna z wysp-dzielnic Miami, a w zasadzie jej południowa część, czyli South Beach to największe skupisko domów art déco na świecie. Budynki są proste w formie, jasnopastelowe, za dnia nabierają nieco karaibskiego charakteru. Mieszkańcy, aktywni i wysportowani, biegają wzdłuż plaży, nie zważając na lejący się z nieba żar. Plaże są oczywiście piaszczyste, białe i szerokie a woda ciepła i błękitna. Natomiast najbardziej charakterystyczny widok to rozjarzone po zmroku neony, w świetle których  pną się w górę smukłe palmy. Chociaż w tej części miasta też są bloki, nie jest to takie znowu typowe blokowisko. To można powiedzieć prędzej o samym centrum. Miami to w końcu amerykańskie miasto. Choć nie do końca. Mieszka tu wielu nieźle sytuowanych Kubańczyków, chociaż niektórzy nie nauczyli się jeszcze angielskiego.
Na zwiedzanie poświęciłam tak naprawdę tylko 1 dzień, ale podróż na i z turnieju zajmowała mi codziennie 5 godzin, więc zdołałam dość dobrze poznać miasto i poczuć jego klimat. Nie licząc niezawodnej bezpłatnej kolejki w centrum, komunikacja miejska to jedno wielkie nieporozumienie. Dzięki temu codziennie wracałam do hostelu o 2 w nocy, kiedy na ulicach kręciło się sporo podejrzanych typów, w związku z czym można było się poczuć jak na planie filmu „Sin City”. Pewnie trochę przesadzam, bo nigdy nie znalazłam się w jakiejś niebezpiecznej sytuacji. W każdym bądź razie, nie radzę polegać na autobusach i metrze, jeśli zamieszkacie w Miami Beach, a będziecie chcieli zwiedzać resztę miasta i Florydy. Oprócz straconych godzin na przystankach, nie dotarłam w ten sposób do dzielnic: Coconut Grove, Little Havana, nie mówiąc już o Coral Gables. Jedyne, co może się opłacać, to za nieduże pieniądze popłynąć stateczkiem z Miami Beach na Key West albo Bahamy.
Drugą naturalną wyspą Miami (bo nie liczę tych sztucznych, zamieszkanych przez celebrytów i wyglądających  z samolotu jak kwiaty) jest luksusowa Key Biscane, na której odbywał się turniej. Wiedzie do niej długi most i bramki z opłatą za wjazd. To chyba tam są najładniejsze plaże. Ale oprócz drogich hoteli, kortów, akwarium i pola golfowego nie ma tam nic więcej.
Tak więc Miami to moje najbardziej magiczne miejsce w Stanach. Zapewne nie ma nic szczególnego w centralnie położonym Bayside Marketplace, takiej świątyni konsumpcji z restauracjami i portem jachtowym, ale z drugiej strony, kiedy siedziałam tam sobie na brzegu morza i zajadałam się soczystą brzoskwinią, ni stąd ni zowąd tuż przede mną wypłyną delfin. Takiego miejsca nie da się nie polubić. 
Plaża na Key Biscane
Wieczna impreza w Miami Beach

Okolice Bayside Marketplace
Centrum
























Sony Ericsson Open
Sony Ericsson Open jest największym turniejem tenisowym, zaraz po Wielkim Szlemie i nieoficjalnych mistrzostwach świata rozgrywanych na koniec sezonu. Widać to nie tylko po wyborowej obsadzie, ale i puli nagród. Przez dwa tygodnie równocześnie rywalizują tu ze sobą zarówno kobiety, jak i mężczyźni, co dodatkowo podnosi atrakcyjność zawodów. Dla mnie był to pierwszy tak ważny turniej oglądany na żywo.
Orange Prokom Open
W latach 1999-2007 odbywał się w Sopocie turniej ATP Orange Prokom Open. Byłam tam w 2006 roku. Muszę powiedzieć, że chociaż sensacją bywał przyjazd jednego zawodnika w pierwszej „10” rankingu, polubiłam ten turniej. Panowała na nim luźna, wakacyjna atmosfera. Poza tym korty położone były w przepięknym miejscu, a z trybun wyrastały stare ogromne drzewa. Rok później rozgrywki przeniesiono do Warszawy, ale zaraz potem zostały w ogóle wymazane z kalendarza ATP. Jeżeli teraz ktoś chce pooglądać w Polsce zawodowych tenisistów, musi się zadowolić turniejami w Poznaniu i Szczecinie, które podchodzą pod niższą kategorię.

Agnieszka Radwańska na Suzuki Warsaw Masters
Ze Swietłaną Kuzniecową
Lepiej u nas bywało z tenisem kobiecym. Na samym początku sopockiemu turniejowi ATP towarzyszył mały turniej WTA, jednak kiedy ten pierwszy zaczął się rozrastać, panie przestały być zapraszane. Popularność zyskiwał za to rozgrywany w latach 1995-2007 na kortach Warszawianki J&S Cup. Na początku figurował pod inną nazwą i miał niższą rangę, ale odkąd zawitała w Warszawie Anna Kurnikowa, żadnemu szanującemu się celebrycie nie wypadało nie pojawić się choć raz na trybunach.  Ja pierwszy raz uczyniłam to w 2003 roku i już każdą kolejną edycję oglądałam na żywo. Turniej odbywał się w maju, kiedy było już ciepło. Z czasem dorównał on rangą swojemu odpowiednikowi w Rzymie, a na kortach można było obejrzeć kilka zawodniczek z pierwszej „10” rankingu. Mimo to w 2008 roku już się nie odbył. Zastąpiła go pokazówka Suzuki Warsaw Masters. W gronie oglądanych zawodniczek znalazły się nie tylko Polki, ale i np. Swietłana Kuznecowa czy Lindsay Davenport, a więc z punktu widzenia kibica wszystkie mecze były interesujące. Mi nawet zdarzyło się polansować na trybunie VIPowskiej oraz na Players’ Party, o którym parę lat wcześniej mogłam tylko pomarzyć. Rok później turniej pod nazwą Warsaw Open przeniesiono na ciaśniejsze korty Legii. Ranga i obsada wydarzenia nie były jednak już tak spektakularne. Odbyły się bodajże dwie edycje i również ten turniej został wykreślony z kalendarza rozgrywek akurat wtedy, gdy Agnieszka Radwańska zaczęła odnosić swoje największe sukcesy. A szkoda.
Suzuki Warsaw Masters
Jerzy Dudek na trybunach J&S Cup

Wracając do Miami, jestem zachwycona całokształtem turnieju Sony Ericsson Open. Większość dnia spędzałam na kortach, bo nie opłacało mi się jechać na chwilę do centrum.  W miasteczku tenisowym spokojnie by się dało zamieszkać: można tam dobrze zjeść, napić się, przebrać i odpocząć na trawie. Teren jest przepiękny: porośnięty palmami i bujną zielenią, która w połączeniu z fioletem daje niesamowity efekt. Do tego dochodzą amerykańskie pomarańczowo-różowe zachody Słońca, kilkanaście kortów i ogromny główny stadion. Głodni mogą wybierać w rozmaitych typach jedzenia. Ponadto, na takich imprezach sprzedaż alkoholu nie jest w Stanach zakazana, więc czemu by sobie odmówić orzeźwiającego drinka? W zeszłym roku rekordy popularności biły jednak idealna na upał lemoniada i truskawkowo-bananowe smoothie. Natomiast kiedy kończyła się gotówka, wystarczyło nabrać do butelki wody pitnej z bezpłatnego ujęcia. Ten turniej zawsze jest oblegany przez celebrytów, zaś przed meczami znani artyści odśpiewują hymn, chociaż to wcale nie Amerykanie mieli akurat grać. 2/3 biletów na kort centralny jest do nabycia jedynie w VIPowskich pakietach, a kibice zjeżdżają się z całego świata. Zawodnicy swobodnie przechadzają się po miasteczku bez nieuzasadnionej w tym przypadku obstawy. Na mniejszych kortach panuje oczywiście mniej formalna atmosfera. Kiedy na jednym z nich grali przeciwko sobie w deblu Andy Murray w parze z Novakiem Djokovicem i Michaił Jużny z Ukraińcem, którego nazwiska teraz nie pamiętam, nie trudno się domyśleć, że brakowało wolnych miejsc na widowni. Nie zabrakło natomiast spektakularnych zagrań, niesamowitych akcji i gromkich braw na koniec. Kobiecego debla wygrała Agnieszka Radwańska z Danielą Hantuchową, ale tego już nie oglądałam…
Miasteczko tenisowe
Główny kort
















Podróżowanie po Stanach
Już sama podróż do i z Miami, jako że w pojedynkę, była wielką przygodą. W Stanach samotni podróżnicy z definicji poznają wielu ludzi. W końcu dotarcie z jednego końca kraju na drugi to tak jak przemierzyć cały kontynent w rozumieniu europejskim. Czytałam, że ze względu na ten inny wymiar odległości, jest tam powszechnie przyjęte, że rozmawia się z obcymi osobami na przystankach czy w autobusach. W trakcie takich dalekich podróży najlepiej się to sprawdza.
Amerykanie najczęściej wybierają samolot albo samochód. Jazda pociągiem albo autobusem po prostu się nie opłaca i trwa długo. Sieć kolejowa jest słabo rozbudowana, zaś autobusami jeżdżą raczej najmniej zamożni obywatele. Samochód sprawdza się o tyle, że drogi są niezłe, a benzyna w miarę tania.
Ja na miejsce doleciałam dwoma malutkimi regionalnymi samolocikami z przesiadką w Pittsburgu, gdzie na kilka godzin uziemił mnie potężny grad. Lotnisko mają tam przestronne i puste, a sklepach można się zaopatrzyć w kubek z wizerunkiem Baracka Obamy, którego nie widziałam w innych stanach. Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że od czasu kryzysu regularne linie lotnicze w Stanach funkcjonują tak jak europejskie tanie linie. Płaci się w nich za każdy bagaż inny niż podręczny a także za jedzenie. Dla mnie był to najgorszy lot w życiu. Ze względu na niewielkie rozmiary (1+2 rzędy foteli),  oba samoloty leciały przez cały czas (w sumie około 4 godziny) na małej wysokości, czyli w samym środku deszczowych chmur. Trzęsło niemiłosiernie, a w Pittsburgu musieliśmy jeszcze lądować w centrum tej burzy.  
Klasa ekonomiczna
Wracałam dla odmiany autobusem i jeszcze siedząc w tym nieszczęsnym samolocie, uznałam ten wybór za jedną z lepszych decyzji, choć z początku podyktowana była ona względami czysto ekonomicznymi. W tym przekonaniu utwierdził mnie fakt, iż północną Florydą i Alabamą miotały wówczas burze i tornada. A teraz uwaga: podróż do Chicago zajęła mi 36 godzin! Myślałam, że w ten sposób zobaczę pół kraju, wszak wracałam przez 6 stanów: całą Florydę, Georgię, Tennessee, Kentucky, Indianę i Illinois. W rzeczywistości przespałam całą podróż. Zresztą cóż takiego można zobaczyć z autostrady… Pierwszy z Greyhoundów (amerykańskich PKS-ów) wyruszał o 5 rano spod blaszanej budki, jaką okazał się być dworzec na obrzeżach Miami. Przesiadałam się o północy w Atlancie. Wiedząc, jak zazwyczaj wyglądają w Stanach okolice dworców, wolałam nie wychodzić na zewnątrz. W poczekalni i tak miałam miłe towarzystwo. Był na przykład Murzyn (tj. Afroamerykanin), który przed laty trafił z armią do Niemiec, a niedawno wyszedł właśnie z więzienia, jak mi zeznał bez ogródek. Drugi autobus trafił mi się w czarnej skórze. Pasażerowie obok zmieniali się w sumie trzy razy. Za drugim razem przysiadła się rozgadana mieszkanka Luizjany, której całe barwne życie poznałam przez następnych kilka godzin. Dowiedziałam się na przykład, że zjada się u nich aligatory, które swobodnie podchodzą pod posesje. Równie często zmieniali się kierowcy, ale wszyscy mieli parę wspólnych cech: byli śmieszni, byli Afroamerykanami, a na koniec swojej zmiany mówili przez mikrofon pasażerom, że ich kochają. ;)
Oprócz transportu publicznego istnieje w Stanach szereg regionalnych prywatnych firm, jak na przykład Megabus. Myślałam swego czasu, że to pierwowzór Polskiego Busa, który wówczas dopiero wchodził na nasz rynek. Zasady są w każdym bądź razie podobne: bilet można kupić od 1 dolara, są 2 piętra, wi-fi i klimatyzacja. Zdarzyło mi się nim jechać późną wiosną, kiedy to ostatnie nie zadziałało, więc umieraliśmy wszyscy, gdyż Megabus zafundował nam kilkugodzinny ponadprogramowy pobyt w saunie. Ale byłam mile zaskoczona, bowiem moją reklamację rozpatrzono momentalnie i zwrócono mi pieniądze w przeciągu kilku dni. Tak to się robi w Ameryce ;)
Dworzec autobusowy gdzieś na Florydzie
Za kierownicą na autostradzie do Waszyngtonu

4 komentarze:

  1. Hmmm... Gdzie ja byłam rok temu? A, już wiem ;) Rzeczywiście lepiej o tym nie rozmyślać ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Greyhound w czarnej skórze..coś niesamowitego, nigdy się nie spotkałam z takim upgrade'm :-) Bardzo doceniam przybliżenie historii turniejów tenisowych w Polsce..niedużo o tym wiedziałam do momentu przeczytania bloga :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tych turniejach pewnie by się dało napisać więcej, ale cofnęłam się w czasie tylko do najdawniejszego momentu, który pamiętam z autopsji.
      A Greyhound był niczego sobie ;)

      Usuń