sobota, 26 maja 2012

Indy 500, czyli wielkie sportowe święto


W ten weekend odbywa się kolejny wyścig z cyklu Indy Car Series na słynnym torze w Indianapolis. Dzięki determinacji Ani i uprzejmości Bena byłam tam rok temu, kiedy triumfował Dan Wheldon, ten sam, który zginął kilka miesięcy później w tragicznym wypadku na torze w Las Vegas.

Cykl Indy Car Series jest stosunkowo młody, ale mówiąc „Indy 500” ma się na myśli wszystkie wyścigi w historii, jakie odbywały się na Indianapolis Motor Speedway w ostatni weekend maja, a tych było już 95. Choć ścigają się tu także motocykliści, ścigali się również kierowcy Formuły 1, to właśnie majowe zawody mają najdłuższą tradycję i przyciągają rekordowe rzesze amerykańskich kibiców. Popularnością dorównać im mogą jedynie wyścigi NASCAR (pamiętacie je pewnie z filmu „Auta”). Obie kategorie są zresztą do siebie bardzo podobne: często startują w nich ci sami kierowcy, na tych samych torach. 

Indy 500 to dobry interes dla okolicznych mieszkańców niezwiązanych z tą dyscypliną. Właściciele malutkich domków w pobliżu toru za 10-20 $ wynajmują miejsce na swoim trawniku kierowcom, którzy chcą zaparkować i w ten sposób w jeden weekend mogą zarobić więcej niż przez miesiąc. Na takie zawody Amerykanie przyjeżdżają całymi rodzinami (często przyczepami kempingowymi), jeszcze na długo przed startem, zaopatrzeni w koce, grille, radio. Tak więc na rozległym zielonym terenie wewnątrz toru panuje iście piknikowa atmosfera, nawet jeśli nie widać dobrze przebiegu wyścigu. Można za to rozłożyć się na kocu, popijając lemoniadę i się poopalać, gdyż o tej porze roku Słońce w stanie Indiana mocno operuje. Więcej widać natomiast z trybun, gdzie wstęp jest już droższy. W przeciwieństwie do Formuły 1, kierowcy jeżdżą po torze zewnętrznym. Nie ma więc ostrych zakrętów, przez co automatycznie wzrasta średnia prędkość. Jak wskazuje nazwa, do pokonania jest 500 mil, czyli w sumie 200 okrążeń. 

Wyścigom towarzyszą oczywiście rozmaite spektakularne pokazy, na przykład najnowocześniejszych samolotów wojskowych, przelatujących ponad publicznością. Najwięcej emocji wywołuje jednak sam wyścig. W zeszłym roku na 10 okrążeń przed metą na prowadzeniu była Danica Patrick. To nie jedyna kobieta startująca w Indy Car Series, lecz najlepsza i najsławniejsza. Wydawało mi się wcześniej, że popularność zdobyła głównie dzięki reklamom, ale tak nie jest. Danica nierzadko kończy zawody w pierwszej dziesiątce, a kibice naprawdę ją lubią i przyznają, że jest dobra. A że wychowywała się w sąsiednim Illinois, w Indianapolis zawsze może liczyć na gorący doping. 
Tradycją jest, że zamiast szampana, zwycięzca Indy 500 otwiera... butelkę mleka. Aby poczuć niesamowitą atmosferę tego sportowego święta po prostu trzeba tu przyjechać. Większość zawodów z cyklu Indy Car Series odbywa się bowiem w Stanach i to pewnie dlatego wywołują tu one takie emocje.  


poniedziałek, 21 maja 2012

Norwegia: między Bergen a Ålesund*


To kraj dla miłośników aktywnego wypoczynku i dla spragnionych bliskości nieskażonej przyrody. Niełatwo jest oprzeć się zapierającym dech w piersiach widokom, smakowi truskawek, jaki pamiętamy z dzieciństwa i bezkresnym niezamieszkanym przestrzeniom. Norwegia uzależnia. Ci, którzy odwiedzili ją latem, zapragną wrócić zimą, by obserwować zjawisko zorzy polarnej. To wszystko sprawia, że w przewodnikach i artykułach o tym kraju najczęściej przewijającym się słowem jest „malowniczy”.

niedziela, 13 maja 2012

Garść wspomnień z Kuby


Wiele jest tematów, które chciałabym poruszyć. Niekiedy największy dylemat dotyczy tego, który z nich akurat wybrać. Z jednej strony najchętniej zaczęłabym od ulubionych miejsc, a takim bez wątpienia jest dla mnie Kuba. Z drugiej strony jednak, opisując takie miejsce, nie chciałabym pominąć żadnego ważnego szczegółu, więc sprawa nie jest taka łatwa. W każdym bądź razie nie będę dziś przytaczać historycznych faktów, czy ciekawostek. O tym i tak wiele się mówi, więc ograniczę się do przybliżenia unikalnej atmosfery, która wydaje mi się tu najważniejsza. 

Słyszę czasami od osób planujących podróż na Kubę, że bardzo chciałyby wybrać się tam 10 lat temu, że wówczas wyspa na pewno była bardziej autentyczna. Ja odwiedziłam ten kraj latem 2002 roku, kiedy obecny ustrój miał się jeszcze względnie nieźle, chociaż akurat zezwolono obywatelom na posiadanie telefonów komórkowych. Nieśmiertelny duch rewolucji obecny był - i pewnie wciąż jest - na plakatach, murach, na pustych sklepowych ladach i w barach, gdzie kawałek pizzy kosztuje 8 dolarów a przed wejściem do toalety wydzielany jest papier. Na tablicach ogłaszają się obywatele, którzy w razie potrzeby chętnie doniosą na niepokornego sąsiada. Mieszkańcy, niezwykle przyjaźnie nastawieni do turystów, wiedzą, że ci chłoną historie o rewolucji niczym gąbki, więc chętnie dzielą się z nimi swoimi doświadczeniami albo przewożą zabytkowym samochodem. Zwłaszcza, że turyści to główne źródło dochodu dla wielu Kubańczyków. 

Co jeszcze rzuca się w oczy, to wszechobecna muzyka: w każdej restauracji (mniej lub bardziej turystycznej) gra tradycyjna kubańska kapela. Skoro jesteśmy przy restauracjach, powinnam wspomnieć o kuchni, jednak nic szczególnego nie zapadło mi w pamięć. Pamiętam tyle, że niemal do wszystkiego dodaje się tam papkę z rozgniecionej czerwonej fasoli. Wydaje mi się, że najsłynniejszym „kubańskim” daniem pozostają napoje alkoholowe na bazie rumu z Cuba Libre na czele. 
 
Jak większość państw, Kuba ma dwa całkiem odmienne oblicza. Jedno z nich to wyżej wspomniana rzeczywistość wiecznie żywej rewolucji oraz cienie i blaski socjalizmu. Drugie oblicze, typowo turystyczne, składa się z najbardziej błękitnego koloru morza, jaki można sobie wyobrazić,  pięknych piaszczystych plaż (zamieszkanych przez gigantyczne kraby), luksusowych kurortów i atrakcji organizowanych specjalnie dla turystów (rejs katamaranem na „bezludną” wyspę, pływanie z delfinami, wizyta na plantacji trzciny cukrowej…), które mimo wszystko swój urok mają. Co odważniejsi wybierają się rosyjską ciężarówką w góry, by w lesie tropikalnym zażyć kąpieli w wodospadzie podczas równie tropikalnej ulewy. 

Gwoździem programu jest zawsze wizyta w pięknej i monumentalnej Hawanie. Jej kolonialna starówka, la Habana Vieja figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Turystyczny szlak w stolicy Kuby wiedzie przez zabytkowe deptaki pachnące cygarami, dostojne aleje pełne legendarnych starych aut, ulubione kawiarnie Hemingwaya czy też plac, na którym Fidel wygłaszał kilkugodzinne przemówienia. Wystarczy nieznacznie zboczyć z tej trasy, by znaleźć się w labiryncie brudnych i niezadbanych ulic, gdzie nikt nawet nie próbuje ukryć biedy. Trzeba jednak zaznaczyć, że Kuba jest generalnie jednym z najczystszych państw regionu. 
Absolutnie niepowtarzalnym, nieco mniej turystycznym, lecz jeszcze piękniejszym miejscem jest Trinidad de Cuba, miasto położone na wzgórzach blisko południowego wybrzeża wyspy. Starówka, dzięki zapomnieniu, w jakie popadła na wiele lat, zachowała się w niezmienionym od wieków stanie. Fakt ten zagwarantował jej obecność na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, ale i bez tego można docenić jej autentyczny, kolonialny klimat, jakby czas się tam zatrzymał dawno temu. Kiedy czytałam później „Sto lat samotności” Marqueza, tak właśnie wyobrażałam sobie Macondo, w którym odbywa się akcja powieści.  


wtorek, 8 maja 2012

Wilanów, mój dom

Jakie elementy najlepiej nas definiują i mogłyby znaleźć się w takiej nieformalnej autoprezentacji? Uważam, że oprócz naszych zainteresowań oraz osób, z którymi spędzamy czas, identyfikujemy się również z miejscem zamieszkania. Moim pierwszym domem jest więc Wilanów. Nie piszę: Warszawa, ponieważ w niektórych jej dzielnicach w ogóle nie bywam. W Wilanowie natomiast mieszkam od urodzenia i w czasach podstawówki czy gimnazjum, moje życie towarzyskie odbywało się przeważnie w jego granicach. Nie mam problemu ze wskazaniem tu takich naturalnych miejsc spotkań. Zapraszam więc do moich ulubionych zakątków południowej Warszawy!