czwartek, 26 września 2013

O’zapft is! 180. Oktoberfest

Jest kilka takich miejsc, które po prostu trzeba odwiedzić o odpowiedniej porze. Jeśli Rio i Wenecja, to tylko podczas karnawału. Jeżeli Monachium, to tylko w Oktoberfest*. Co prawda tradycyjne zwiedzanie tych miast lepiej jest zaplanować na inną datę, lecz moim zdaniem w żadnym innym terminie wizyta nie dostarczy tylu informacji na temat ich kultury i mieszkańców. Po moim pierwszym Oktoberfeście (wyjazd zaplanowałam z rocznym wyprzedzeniem) zaczynam doskonale rozumieć ludzi, którzy przyjeżdżają tu co rok.

Chcemy zobaczyć ceremonię otwarcia, podczas której burmistrz Monachium dwoma wprawnymi ruchami odszpuntowuje młotkiem pierwszą beczkę z piwem, wypowiadając słynne „O’zapft is!” (Odszpuntowana!). W rzeczywistości jest to mało realne, gdyż trzeba zjawić się na Theresienwiese dużo wcześniej. Jednak już samo przyjście tutaj o każdej porze dostarcza wielu wrażeń.

Na tych kilkanaście dni całe Monachium przywdziewa Drindl (tradycyjny gorset ze spódnicą) i Lederhosen (męski skórzane spodnie) – również urzędnicy, kelnerzy i sprzedawcy w sklepach. Najchętniej czynią to jednak turyści (co roku przyjeżdża tu ich 6-7 milionów), którzy zaopatrują się w sklepikach z pamiątkami i na straganach. Miejscowi kupują stroje od certyfikowanych producentów. Za taki Drindl trzeba zapłacić nawet kilkaset euro, można jednak oczekiwać najwyższej jakości i pięknego wykończenia. Mi wystarczy na jeden dzień tyrolska bluzka, po drodze dostaję do tego bawarski kapelusz. Kilka przystanków od centrum jesteśmy jeszcze jedynymi przebranymi pasażerami, ale z każdym przystankiem takich pasażerów przybywa. Po wyjściu z metra wystarczy już tylko podążać za radosnym kolorowym tłumem.

Docieramy do Theresienwiese, gdzie w 1810 roku świętowano ślub bawarskiego księcia Ludwika z księżniczką Therese von Sachsen-Hildburghausen. Od tamtej pory na stałe wpisała się do kalendarza tradycja hucznego obchodzenia dożynek chmielowych. Pod koniec XIX wieku zaczęto tu rozstawiać również namioty, huśtawki i karuzele. Dziś to miejsce stanowi społeczne serce Monachium: obywają się tu różnego rodzaju uroczystości, festiwale itd. Nic jednak nie wzbudza tak dużego zainteresowania. Ogromna przestrzeń zapełnia się 14 namiotami głównych monachijskich browarów: Spaten-Franziskaner-Bräu, Augustiner, Paulaner, Hacker-Pschorr, Hofbräu i Löwenbräu, ustawionych wzdłuż głównej alei. „Namiot” to tylko potoczna nazwa – w rzeczywistości są to ogromne hale, w których w sumie zasiąść może jednocześnie 65 tysięcy gości. Dla tych, którzy nie dostaną się do środka, przygotowano stoiska z jedzeniem na wynos, w których można dostać najróżniejsze niemieckie specjały: pierniki, placki ziemniaczane, frytki, knedle, Spätzle, cynamonowe bułeczki, precle, owoce w czekoladzie. Nie brakuje również wspomnianych już karuzeli – począwszy od diabelskiego młyna (który skąd inąd stanowi znakomity punkt obserwacyjny), skończywszy na kolejkach górskich i innych ekstremalnych atrakcjach, niekoniecznie dla najmłodszych. Do każdej ustawiają się długie kolejki.
Miejsca siedzące w namiocie rezerwuje się już w marcu. Aby w ogóle wejść do środka, trzeba przyjść przed południem. W weekend szanse na to są nikłe, chyba że szuka się sposobu, jak wydać kilkaset euro. ;) Pozostali mogą jedynie przez szybę poobserwować tańce na stołach, lecz przy odrobinie szczęścia, zwolni się miejsce przy stole na zewnątrz. Tutaj też jest wesoło: ci, którzy siedzą tu od rana, skorzy są, by wstać i ku uciesze pozostałych, wypić na raz cały litrowy kufel piwa. Pogoda dopisuje, więc siadamy obok pary Finów. Potem dane nam jeszcze będzie dosiąść się do grupy Szwedów a następnie Rosjan (w zasadzie to oni się dosiądą).
Piwo podawane jest w ciężkich szklanych kuflach, kelnerki jednak są w stanie udźwignąć kilka na raz. Do wyboru jest klasyczny Oktoberfestbier, piwo ciemne, pszeniczne lub Radler (cytrynowe). Nie ma mowy o wyszukanych smakach, czy syropach – jeszcze w 1516 roku ustanowiono tu prawo, na mocy którego do produkcji piwa można używać tylko słodu, chmielu i wody. Obowiązkowym obiadowym daniem na Theresienwiese jest golonka lub równie popularny kurczak, podawane na przykład z okrągłym knedlem przypominającym dużą kluskę śląską. Choć trzeba długo czekać, opłaca się. W karcie są również inne lokalne dania: kiełbasy, kluski, kapusta kiszona…
Podobną atmosferę można poczuć w licznych pozostałych monachijskich lokalach. Wieczorem wybieramy się więc do Hofbräuhaus, jednej z najstarszych i najsłynniejszych tutejszych piwiarni.  Lokal mieści się na dwóch poziomach zabytkowej kamienicy o typowych bawarskich wnętrzach. Piwo i wystrój to niejedyny atut: karmią tu znakomicie (koniecznie trzeba spróbować świetnie przyrządzonej kapusty kiszonej i Käsespätzle).

Theresienwiese zamyka się koło północy – to w końcu Niemcy. ;) Warto jednak wstać rano w niedzielę, by zobaczyć wspaniały kilkugodzinny przemarsz przez miasto pięknie ubranych grup folklorystycznych, transmitowany przez ogólnoniemiecką telewizję.
***
Wysiadam w Warszawie z samolotu – tu temperatura jest kilka stopni niższa. W końcu jesteśmy kilkaset kilometrów na północ. Jako jedyna tak ubrana osoba, zaczynam czuć się nieswojo w bawarskim kapeluszu. Jedno jest pewne: nie chcę, by był to tylko jednorazowy zakup. Chcę wrócić do Monachium za rok.

* Wbrew swojej nazwie, Oktoberfest zaczyna się zwyczajowo we wrześniu, a dokładnie – po 15. dniu miesiąca, kończy się natomiast w pierwszą niedzielę października. Jeżeli ta wypada 1 lub 2 października, Oktoberfest przedłużany jest do Święta Zjednoczenia Niemiec (3 października), tak więc może trwać od 16 do 18 dni. Taka zasada stosowana jest od 1872 roku, a wprowadzono ją, by świętujący mogli się jeszcze załapać na słoneczną letnią pogodę.

niedziela, 15 września 2013

Czy wiesz, że… Wystawa Światowa a sprawa polska



Wieża Eiffla, Atomium – obie te słynne konstrukcje zostały wybudowane specjalnie na Wystawę Światową w Paryżu (1889) i Brukseli (1958). A jaki związek ma z tym wszystkim Polska?

Wystawa Światowa to najogólniej mówiąc cykliczna ekspozycja prezentująca dorobek kulturalny, naukowy i techniczny krajów i narodów świata. Może trwać od trzech tygodni nawet do sześciu miesięcy. Pierwsza tego typu impreza odbyła się w Londynie w 1751 roku, choć za początek całego cyklu uważa się tzw. Wielką Wystawę Światową, która miała miejsce w tym samym mieście, sto lat później. Odtąd wystawy organizowane były w miarę regularnie, zaś każde miasto-gospodarz starało się jak najlepiej przygotować do swojej roli i w jakiś sposób zadziwić świat. Erik Larson z kronikarską dokładnością opisuje w swojej książce „Diabeł w białym mieście” przygotowania i przebieg Wystawy Światowej w Chicago (1868). Na tę okazję wybudowano pierwszy na świecie diabelski młyn, który był wyższy od ówczesnego najwyższego drapacza chmur. Po Wystawie Światowej w Chicago pozostał jeden z pawilonów, w którym mieści się dziś Muzeum Nauki i Techniki.

W 1928 roku większość państw członkowskich Ligi Narodów ratyfikowało konwencję powołującą do życia Międzynarodowe Biuro Wystaw Światowych, które po dziś dzień koordynuje organizację imprezy. Tak, wystawy wciąż się odbywają, lecz od lat 60-tych zazwyczaj już pod lepiej nam znaną nazwą: „EXPO”.  Co ciekawe, kilka edycji odwołano. Wrocław ubiegał się o prawa do organizacji EXPO w 2010 i 2012 roku, jednak bez powodzenia.

Marzenia o organizacji Wystawy Światowej zrodziły się już w przedwojennej Polsce – w 1944 roku Wystawę miał gościć Park Skaryszewski. Autorem planu zagospodarowania terenu i rozmieszczenia pawilonów był architekt Juliusz Nagórski. Ten sam, który zaprojektował gmach hotelu Polonia Palace a także 200-metrowy wieżowiec, do złudzenia przypominający wybudowany po wojnie Pałac Kultury i Nauki. Szybko zdano sobie jednak sprawę, że wcielenie planu w życie nie będzie łatwe.  Zrezygnowano więc z ubiegania się o prawa do organizacji Wystawy Światowej na rzecz Wystawy Krajowej. Choć zmieniła się skala wydarzenia, projekty wciąż były odważne, gdyż zakładały m.in. budowę stadionu olimpijskiego… na Siekierkach. Uniemożliwił to jednak wybuch II wojny światowej, a dziś o tamtych pięknych planach przypominają jedynie międzynarodowe nazwy ulic na Saskiej Kępie, które miały przywitać gości Wystawy Światowej. 

środa, 4 września 2013

Tak smakuje Belgia



Jak wiele zależy od pory roku! Za pierwszym razem spodobała mi się brukselska Starówka, ale reszta miasta wydała mi się o wiele mniej ciekawa. A przede wszystkim było strasznie zimno! Bo w Belgii trzeba mieć szczęście do pogody -  średnie temperatury są tu o kilka stopni niższe niż w Polsce. Nie ominęło nas ono podczas drugiej wizyty, która zresztą miała zgoła odmienny charakter: w samej Brukseli spędziliśmy ledwie jedną noc (wystarczająco dużo by zmienić zdanie na temat tego miasta), natomiast przez trzy kolejne dni zwiedziliśmy znacznie więcej kraju, niż mieliśmy w planach.

Bruksela
Grand Place wciąż robi wrażenie. Każdy szczegół na fasadach kamienic, secesyjne puby, fontanny czekoladowe na sklepowych wystawach, zapach muli (choć ich nie lubię) wieczorem na uroczej Rue des Bouchers… To zdecydowanie jedna z najbardziej apetycznych stolic Europy! Nie będę oryginalna, twierdząc, że wiosną i latem jest tu zielono, przez co idealnym celem spacerów stają się również wszystkie „parkowe” tereny: obszary w okolicy Pałacu Królewskiego, czy dzielnicy europejskiej. 

W Brukseli zjedliśmy najlepsze frytki w życiu. Nietrudno tu na takie trafić: belgijskie frytki są z definicji chrupiące, nietłuste i świetnie przyprawione. Pachną i smakują najlepszym gatunkiem ziemniaka i nie ma tu miejsca na wyrzuty sumienia, że takie jedzenie jest niezdrowe. Belgowie dodają do frytek rozmaite sosy, ale koniecznie trzeba je zjeść z majonezem. Angielska nazwa French fries błędnie wskazuje Francuzów jako wynalazców tego dania. Według przekazów, pewnej mroźnej zimy, kiedy zamarzła rzeka Meuse w Walonii, zdesperowani mieszkańcy tego regionu zaczęli kroić ziemniaki - jedyne pożywienie, jakie im pozostało – w kształt rybek (zabranych im z kolei przez bezlitosną pogodę). Następnie smażyli je na wołowym oleju. Dziś smaży się frytki dwukrotnie, w różnych temperaturach. Coś musi być w tej recepturze, skoro Brugii poświęcono im całe muzeum!

Czy ktoś by wpadł na to, że to z Brukseli wywodzi się popularny ostatnio format śniadania z domowym pieczywem i przetworami, przy komunalnym stole? Le Pain Quotidien to popularna, międzynarodowa sieć piekarni-boulangerii, założona właśnie tutaj w 1990 roku. Jej właściciel Alain Coumont stworzył nowatorski koncept który był potem kopiowany przez innych restauratorów na całym świecie: na miejscu wypiekane jest własne pieczywo i sprzedawane są ekologiczne przetwory, zaś rustykalne meble zakupione na pchlim targu - w tym wspólny stół - stwarzają efekt dawnego wiejskiego sklepu. Dziś Le Pain Quotidien operuje w 17 krajach, z ponad 180 kawiarniami.

Brugia
Brugia była głównym celem tego wyjazdu (po drodze wpadliśmy jeszcze co prawda na chwilę do Ostendy, lecz stamtąd przegonił nas deszcz). Dzięki dogodnym godzinowo i niedrogim lotom do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Chrleroi, można tu spędzić fantastyczny przedłużony weekend. Warto obejrzeć przy tej okazji film „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (oryg. In Bruges), w którym miasto gra pierwszoplanową rolę, lecz absolutnie nie wolno sugerować się refleksyjnym wątkiem filmu. W rzeczywistości Brugia jest śliczna (pokuszę się o stwierdzenie, że to jedno z najpiękniejszych miasteczek, w których byłam), wręcz cukierkowa, dopieszczona w każdym calu. Nie sprawia wrażenia prowincjonalnej, bo na której prowincji spotkamy takie tłumy turystów? Jeżeli te będą komuś przeszkadzać, można zboczyć z najbardziej uczęszczanego szlaku, wcale nie tracąc na widokach. Tutejsza Starówka jest rozległa i można ją zwiedzać także pływając kanałami („flamandzka Wenecja”). Dwie podstawowe atrakcje to Bazylika Świętej Krwi wybudowana na wzór świątyni w Jerozolimie (z relikwią Krwią Chrystusa) oraz Madonna z Dzieciątkiem (Kościół NMP) - jedna z niewielu rzeźb Michała Anioła, która została sprzedana poza granice Italii.

Tutaj również na każdej ulicy jest po kilka sklepów z czekoladkami. Do wyboru będą nie tylko trufle i praliny, ale też owoce maczane w płynnej czekoladzie, karmelki, krówki, pianki, landrynki, ciasteczka, makaroniki. Nie wszyscy wiedzą, że składnikiem równie ważnym w tutejszej kuchni  jak czekolada, jest cykoria. Belgowie potrafią przyrządzić ją tak, by pozbawić warzywo charakterystycznego, gorzkiego smaku. Podawana jest na wiele sposobów, np. owinięta w szynkę i zapieczoną w serze. 
Na tle krajów słynących w produkcji piwa moim zdaniem Belgia wyróżnia się najbardziej. Nigdzie indziej nie spróbujemy tylu lokalnych odmian otrzymywanych przy wykorzystaniu tradycyjnych technik. Belgijskie piwa są mocne, bo dostaniemy nawet takie, w których zawartość alkoholu sięga kilkunastu procent, ale nawet te mają ciekawy owocowy posmak. Na uwagę zasługuje lambic, który powstaje w wyniku fermentacji spontanicznej, ze słodu jęczmiennego z dodatkiem pszenicy. To najstarsza znana metoda: fermentacja spontaniczna ma miejsce na otwartym powietrzu, po zetknięciu płynu z dzikimi drożdżami w powietrzu. Lambic może dojrzewać do pięciu lat w beczkach, które wcześniej służyły do przechowywania wina. Jedną z odmian lambica jest nazywane brukselskim szampanem gueze. Faktycznie, w smaku przypomina szampan! Ten rodzaj powstaje przez zmieszanie kilku roczników lambika i ponownej fermentacji w butelkach typu szampańskiego. Są również lambiki owocowe, a wśród nich znakomity i opisywany już na tym Blogu kriek z dodatkiem wyciągu z wiśni. Owocowa nuta jest tu głęboka i naprawdę piwo z butelki nie umywa się do tego z kija. Warto zatrzymać się tam, gdzie tabliczka informuje o możliwości degustacji piwa.

Gandawa
Odetchnąć od turystycznego zgiełku można na przykład w Gandawie, która ma znacznie bardziej miejski i studencki charakter, lecz również jest piękna. Do największych atrakcji tego miasta należy tzw. Ołtarz Gandawski autorstwa Huberta i Jana van Eycków, który można obejrzeć w Katedrze św. Bawona i który uchodzi za najwybitniejsze dzieło gotyckiego malarstwa flamandzkiego. 

Spragnieni belgijskich słodkości powinni spróbować speculoos, tradycyjnych korzennych ciasteczek, zazwyczaj o kształcie figurek przyozdobionym ornamentem, wyrabianych przy użyciu drewnianych form. Jako pierwsi zaczęli wypiekać je Holendrzy, co nie oznacza wcale, że Belgowie są ich mniejszymi fanami. Wręcz przeciwnie – belgijskie speculoos różnią się trochę składem, zaś na przykład w Hasselt, mieście uchodzącym za ich kolebkę, korzysta się wciąż z oryginalnych starych receptur. Dawniej speculoos były synonimem luksusu, jednak w 1830 roku spożywali je już żołnierze wyruszający na wojnę, a późniejszych czasach – pielgrzymi. W sklepach powszechnie dostępna jest pasta speculoos, która przypomina w smaku i konsystencji masło orzechowe. Nie powinno również nikogo zdziwić piwo o takim właśnie aromacie.

Antwerpia
Choć początkowo nie mieliśmy tego w planach, udało nam się zatrzymać także w Antwerpii. To miasto o bardzo bogatej ofercie kulturalnej, być może dlatego, że przez jakiś czas mieszkał tu sam Rubens, którego dom jest dziś jedną z głównych atrakcji turystycznych. Co jeszcze wyróżnia Antwerpię? Zdecydowanie warto zwrócić uwagę na dworzec kolejowy Antwerpia Centralna, jeden z największych w Belgii i najpiękniejszych w Europie. Rejony w jego pobliżu nazywane są diamentową dzielnicą, ponieważ to tutaj rozkwitł handel diamentami, z których słynie miasto. Jest on skoncentrowany w rękach ortodoksyjnych Żydów, stanowiących liczną grupę wśród mieszkańców. Swój urok mają również ciekawy gmach muzeum MAS czy zabytkowy wieżowiec z lat 30-tych, który w czasach powstania był pierwszym tego typu budynkiem w Europie. Nie jest on jednak otwarty dla zwiedzających. 

W przerwie między zwiedzaniem obowiązkowo trzeba zjeść gofra – Belgowie są bez wątpienia mistrzami w ich przyrządzaniu. Ciasto gofrowe jest tu idealnie słodkie, z zewnątrz chrupiące i rumiane a w środku mięciutkie. Trudno spodziewać się innego rezultatu, skoro już w Średniowieczu wpadli oni na pomysł, by wypiekać gofry przy pomocy żeliwnych płytek w kratkę. Oczywiście, w zależności od regionu, spotkać tu można różne odmiany, jednakże najczęściej będą to wafle owalne, z dodatkiem cukru na kratkach, który karmelizuje się w trakcie pieczenia. Na belgijskich witrynach zazwyczaj prezentowane są rozmaite kompozycje z dodatków: z owocami, cukrem pudrem, bitą śmietaną, czekoladą, nutellą a nawet pastą speculoos

Spacerując tak centralnymi uliczkami Antwerpii, trafiliśmy niespodziewanie na ptasi targ, na którym – oprócz kupna kury, indyka czy papugi – można było spróbować lokalnych produktów, w tym pysznego żółtego sera. 

SPRAWDZONE ADRESY
 
Dokąd na frytki:  Fritland, Rue Henri Maus 49, Bruksela – lokal na Starówce, wygląda jak fast-food, ale ich frytki powalają na kolana! 

Dokąd na śniadanie: Le Pain Quotidien, cała Belgia.

Dokąd na mule: Chez Leon, Rue des Bouchers 18, Belgia – uwaga! Jezeli okaże się, że zajmujesz miejsce podpisane imieniem sławnego aktora, który akurat zjawi się w restauracji, trzeba będzie ustąpić właścicielowi. 


Dokąd na piwo: T' Brugsch Bieratelier, Wijngaardstraat 13, Brugia – za 8 euro można spróbować 3 wybranych lokalnych piw.
De Garre, De Garre 1, Brugia – ponoć jedyna piwiarnia na świecie, gdzie można spróbować piwa brzoskwiniowego z kija. Lokal prowadzony przez Belga i Polkę. Choć w samym centrum, ciężko tu trafić, bo można przeoczyć wąską uliczkę.
Delirium Café, Impasse de la Fidélité 4, Bruksela – najsłynniejszy brukselski pub z filiami w innych miastach. Głośny (koncerty) i zatłoczony, ale klimatyczny. W karcie ponad 2 tysiące piw, które można zamówić w 2-litrowym kuflu. 

Dokąd na gofry: Queen of Waffles, Grote Markt 60, Antwerpia – niezłe klasyczne gofry w samym sercu Antwerpii, lecz bardzo drogie. 

Dokąd na czekoladę: wszędzie – najwięcej sklepów jest w Brukseli i Brugii, natomiast bardzo niewiele w Gandawie.  

Więcej o kuchni belgijskiej na polska-gotuje.pl.