niedziela, 18 sierpnia 2013

Parki wodne – frajda dla małych i dużych



W dzieciństwie nie wyobrażałam sobie wakacji nad morzem bez wizyty w parku wodnym, jeżeli akurat był taki w pobliżu. Nawet teraz wspominam te wycieczki z lekką nostalgią i kiedy za oknem żar leje się z nieba, najchętniej od razu ustawiłabym się w kolejce na jedną z wodnych zjeżdżalni. Bo któż nie lubi parków wodnych – bawią się w nich zarówno dzieci, jak i dorośli, zjeżdżalnie są bowiem dostosowane do różnych grup wiekowych. To chyba jedno z nielicznych miejsc, w których przestają przeszkadzać zgraje rozkrzyczanych maluchów potykających się o nasze nogi czy konieczność stania w kolejce, by zjechać jeden raz. 

Przez ostatnich kilkanaście lat, bo z takiej perspektywy piszę, wiele się zmieniło, zapewne powstały nowe miejsca, o których nie wiem. Wówczas chorwackie parki miały jedną wspólną, negatywną właściwość: słona woda morska w basenach. Na Krymie natomiast wiele hoteli miało własne baseny i zjeżdżalnie – można powiedzieć, że było ich tyle, ile u nas galerii handlowych. Niestety nie mam ładnej, okrągłej liczby, np. 3 , 5 lub 10 - chciałabym przedstawić dwa miejsca szczególnie warte polecenia, które wciąż funkcjonują. 

Aqua Splash, Kreta (k. Hersonissos)
Pierwszy park wodny z prawdziwego zdarzenia w moim życiu, może dlatego właśnie najfajniejszy. Wówczas, był nowy, kolorowy, zadbany, z ładnym drink barem i pełen świeżo zasadzonej zieleni. W ofercie ma on zarówno łagodne zjeżdżalnie dla dzieci, jak i te dostarczające mocniejszych wrażeń. Z wielu z nich zjeżdża się na dmuchanych kołach, które są szybkie i zmniejszają ryzyko otarć, siniaków itd. Bezkonkurencyjną dla mnie zjeżdżalnią jest „Black hole” – z niej również zjeżdża się na takim kole, tyle że w środku jest całkiem ciemno. Widać jedynie światełka umieszczone co jakiś czas w poprzek na suficie, no i oczywiście czuć prędkość. ;)


Aquapark Dedeman, Turcja (k. Bodrum)
Ten park już wtedy był trochę starszy i bardziej zużyty, ale jego atut tkwi w położeniu: zajmuje on ogromny teren na zboczu, dzięki czemu ma naturalne warunki dla stromych, długich zjeżdżalni. Atrakcja raczej dla starszych, gdyż sporo z nich jest z ograniczeniem wiekowym - takich długich i wąskich, gdzie się w zasadzie się leci, a nie jedzie.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Gruzja: Kaukaz, wino... i Złote Runo


Niewiele jest  krajów o tak mocno zachwalanych krajobrazach, kuchni i ludziach - teoretycznie Gruzja mogłaby nie przeznaczać żadnych środków na promocję swojej turystyki. A jak wygląda rzeczywistość? 

Największą zaletą, a zarazem wadą tego kraju jest… słabo rozwinięta turystyka. Gruzja kusi nieskażoną przyrodą, pewnego rodzaju egzotyką oraz niskimi cenami, i to całkiem skutecznie, bowiem samoloty z Polski przylatują pełne spragnionych aktywnego wypoczynku trekkingowców udających się w góry Kaukazu. Z drugiej strony jednak ta egzotyka oznacza niestety biedę, zaniedbane domostwa, słabo rozwiniętą infrastrukturę czy też niebezpieczeństwo przeżycia niechcianej przygody na trasie: drogi oznaczone na mapie jako jedne z lepszych okazują się być górskimi, nieutwardzonymi ścieżynami, zaś znalezienie ładnej pocztówki, nie mówiąc już o jej wysłaniu, graniczy z cudem. W oczy rzuca się brak straganów z pamiątkami w najbardziej „turystycznych”  miejscach. 

Warto wybrać się w góry, śladem trekkingowców, choć wcale nie trzeba dźwigać plecaka i karimaty. W przeciwieństwie do interioru, gdzie łatwo jest napotkać widok zbliżony do polskiego krajobrazu, tu w niebo wzbijają się cztero- i pięciotysięczniki, ośnieżone przez cały rok. Są takie miejsca, do których cywilizacja nie zapukała jeszcze wraz ze swoimi najnowszymi wynalazkami. Gdzieniegdzie wciąż przechowuje się mięso według starej techniki: w górskim strumieniu lub też po zawinięciu w bydlęcą skórę i ugotowaniu - zakopane w ziemi na około rok.
Nie wszyscy wiedzą, że do Gruzji zawitali starożytni greccy herosi: Perseusz, za karę za kradzież ognia z Olimpu, został przykuty do skał Kaukazu. Gruzini twierdzą oczywiście, iż chodziło o górujący nad miastem Stepantsminda (Kazbegi) Kazbek. Ale to nie koniec: Jazon wędrował po Złote Runo do Kutaisi, starożytnej Kolchidy. Dziś nie ma tu jednak śladu po runie. W całym kraju smutne wrażenie robią opuszczone domy i budynki użyteczności publicznej. W Gori, dokąd nie tak dawno temu zawitała wojna (2008), ma to swoje uzasadnienie. Na ulicach widzi się wiele kobiet – wdów poubieranych na czarno. Prawdopodobnie właśnie ze względu na kryzys nie doświadczymy już słynnej gruzińskiej gościnności bez odrobiny szczęścia. Obcy ludzie nie są już tak często zapraszani na rodzinne uczty, lecz na przykład turyści nocujący w kwaterze prywatnej mogą zawsze liczyć na pomoc gospodyni i śniadanie przy obficie zastawionym lokalnymi produktami stole. Z ciekawą dysproporcją cenową spotkałam się właśnie w Gori: bilet wstępu do dość archaicznego Muzeum Stalina (które rzecz jasna zajmuje najbardziej reprezentacyjny budynek w mieście) kosztował pięć razy więcej niż do Uplistsikhe, nieopodal położonego starożytnego skalnego miasta.

Nie brakuje również miejsc pięknie odnowionych i świetnie utrzymanych: jednym z nich jest Batumi, słynny kurort nad Morzem Czarnym, który z daleka wygląda trochę jak Dubaj, z bliska przypomina Las Vegas, a takich uliczek i kawiarenek jak tu nie powstydziłby się Paryż. Na podkreślenie serdecznych stosunków gruzińsko-polskich, jedną z tutejszych ulic nazwano imieniem Lecha i Marii Kaczyńskich. Drugim takim miejscem jest położone na wzgórzu Sighnaghi, znaczący ośrodek produkcji gruzińskiego wina. Napijemy się go również w jednej z licznych winiarni w Tbilisi. Stołeczna starówka, jak i malownicze położenie miasta w połączeniu z udanymi nowoczesnymi akcentami architektonicznymi robią zawsze na przyjezdnych ogromne wrażenie. A jak nie wino, to… bardzo słodka lokalna lemoniada, albo słonawa woda mineralna Borjomi, jeden z głównych produktów eksportowych gruzińskiej branży spożywczej. Na miłośników mocniejszych trunków czeka czacza, 50-70% wódka z winogron.

Wbrew temu, co twierdzą przewodniki, w Gruzji ciężko jest się dogadać w innym języku obcym niż rosyjski, choć zwłaszcza po wydarzeniach z 2008 roku oba narody nie kryją wzajemnej niechęci (a przynajmniej świadczą o tym działania władz). Niezależnie od tego, Gruzini są fatalnymi kierowcami. Prezentują oni „azjatycki” styl jazdy, do którego trzeba się przyzwyczaić. Nikt też nie przejmuje się, zostawiając auto na ulicy, że inni mogą nie przejechać. Podobnie rzecz się ma z przechodzeniem przez ulicę – zmotoryzowani turyści powinni być bardzo ostrożni, gdyż w najmniej spodziewanym momencie można ujrzeć człowieka tuż przed maską samochodu. Policja ma więc ręce pełne roboty i faktycznie na drogach widzi się sporo radiowozów oraz… krów, które całymi stadami potrafią zalegać na jezdni, nie zważając na ruch uliczny.

Kuchnia
Po tuszy przeciętnego Gruzina można stwierdzić, że lokalna kuchnia jest albo taka pyszna, albo ciężkostrawna. Wśród charakterystycznych składników znajdują się orzechy włoskie, dodawane na przykład w postaci sosu do sałatki z pomidorów i ogórków, kolendra (dająca charakterystyczny i nielubiany przeze mnie posmak) oraz słone sery. Często można też spotkać lokalne zsiadłe mleko, maconi. Na uwagę zasługuje gruzińskie pieczywo, puri. Wrzecionowate szoti, okrągłe lawasze  czy też trójkątne mcchadi – wszystkie są wypiekane pradawną techniką w glinianych piecach lub patelniach i smakują wyśmienicie.

Kulinarną wizytówką Gruzji jest chaczapuri, okrągły placek z ciasta podobnego do pizzy, wypełniony (chaczapuri imeruli), polany (chaczapuri megruli) serem, jakiem sadzonym i masłem (chaczapuri adżaruli) lub fasolą (lobiani). Fasola pojawia się zresztą jeszcze w innym popularnym daniu, lobio. Kolejnym charakterystycznym daniem są chinkali, pierogi w kształcie sakiewek, które Gruzini jedzą palcami, trzymając za dziubek, gdzie łączy się ciasto. Chinkali występują najczęściej w odmianie mięsnej, grzybowej, serowej lub ziemniaczanej. 

W kuchni gruzińskiej nie brakuje mięsa: drobiu, wieprzowiny, wołowiny czy baraniny. Kurczak jest podawany chociażby w sosie jeżynowym czy też jako potrawka duszona w sosie mleczno-czosnkowym (czmeruli). Lokalny mięsny szaszłyk to mcwadi, który po zawinięciu w kukurydziany placek, staje się już gruzińskim kebabem. W karcie można też znaleźć gołąbki z baraniny zawinięte w liście winogron (dolma), smażony ser sulguni, paprykę i bakłażan nadziewane pastą orzechową. Na straganach z owocami wiszą natomiast intrygujące sznurki podobne do świecy. Jest to oryginalny czurczhele, lokalny deser, nazywany „gruzińskim snickersem”. Orzechy, po nawleczeniu na sznurek, zanurza się w gęstym owocowym kisielu, który następnie zastyga, tworząc powłokę. 

Przeczytaj również na polska-gotuje.pl

wtorek, 6 sierpnia 2013

Red Velvet Cake



Pod względem smakowym znam wiele lepszych ciast i tortów. Ale gdyby oceniać tylko wrażenia wizualne, jedynie kilka mogłoby się z nim równać. A wszystkie pochodzą z Ameryki.
W książce na temat barwienia potraw, gdyby ktoś taką napisał, red velvet cake z pewnością byłby bohaterem całego rozdziału. Najogólniej mówiąc, jest to po prostu zabarwiony na czerwono biszkopt, przełożony białym kremem, najczęściej na bazie serka. Oprócz koloru, tym co wyróżnia to ciasto od tradycyjnego biszkoptu, jest zawartość kakao, maślanki i octu winnego. W Polsce niewiele jest miejsc, w których można je dostać, ale w USA i na Wyspach inspiruje ono cukierników do wypiekania biało-czerwonych cupcake’ów, serników i innych ciast. 

Nie jest jasne jego dokładne pochodzenie. Istnieje kilka nie do końca spójnych teorii na ten temat i każda ma swoich zwolenników. Według niektórych, red velvet cake jest dzieckiem Wielkiego Kryzysu – w czasach, gdy brakowało cukru, używano soku z buraka, któremu ciasto zawdzięczało nie tylko słodki smak, ale i czerwoną barwę. To chyba ta najbardziej mityczna wersja. Dla innych przepis pochodzi z nowojorskiego hotelu Waldorf - Astoria. Wydaje się jednak, że historia tortu sięga znacznie wcześniejszych czasów. Wzmianki o red velvet cake pojawiały się już bowiem w książce niejakiego dr Alvina Chase’a (1873), który zastanawiał się nad genezą nazw poszczególnych dań. Tym niemniej, tort ten z jakichś względów uchodził zawsze za deser południowców.
Według tej najbardziej prawdopodobnej teorii, w czasach, gdy nie używano jeszcze barwnika, słowo „red” miało odnosić się do wykorzystywanego przy pieczeniu brązowego cukru (nazywanego kiedyś czerwonym) albo też do pigmentu uwalnianego w reakcji kakao z maślanką i octem. W jej wyniku faktycznie otrzymywano czerwonawą barwę, choć oczywiście była ona mało intensywna. Słowo „velvet” opisywało zaś aksamitną konsystencję - dzięki zawartości octu i maślanki ciasto dłużej zachowywało lekkość i wilgotność.
Swoją cegiełkę do tej historii dołożył John A. Adams, producent  barwników i ekstraktów do jedzenia. Pod koniec XIX wieku jego rodzinna firma bardzo dobrze prosperowała, jednakże kiedy nadszedł Wieki Kryzys, barwniki nie cieszyły się już taką popularnością. Adams zaczął więc wprowadzać do sklepów próbki, a do każdego produktu dołączał przepis na red velvet cake (oczywiście już z dodatkiem barwnika). Jest to idealny przykład udanej kampanii marketingowej – przepis zrobił furorę w gazetach, zaś piekarze i cukiernicy starali się od tej chwili uzyskać najbardziej czerwone ciasto. 

Red velvet cake według "The Complete Magnolia Bakery Cookbook" (przepis zmodyfikowany)