wtorek, 10 grudnia 2013

Narty po amerykańsku

O ile nie jest się zawodnikiem i nie poszukuje się latem zimy, ciężko jest uzasadnić kilkunastogodzinny lot na narty na inny kontynent, skoro o kilka godzin jazdy samochodem (no dobrze, z Warszawy kilkanaście) oddalone są Alpy i Dolomity. Lepszych warunków do uprawiania tego sportu nie można sobie wymarzyć. A jednak będąc w Stanach, nie mogliśmy nie wypróbować stoków w Kolorado. Jak się okazało, niemal wszystko jest tam inne niż w Europie…

Trzy lata temu miałam okazję odwiedzić Beaver Creek, jeden z ważniejszych amerykańskich kurortów zimowych, ze względu na organizowane tam co roku zawody alpejskiego Pucharu Świata (odbyły się właśnie w ubiegły weekend, a za rok Beaver Creek będzie gościć Mistrzostwa Świata). Znaczna część przyjeżdżających tu turystów przylatuje najpierw do pobliskiego Vail. Dwie godziny jazdy stąd oddalone jest natomiast słynne Aspen.

Brak długiej tradycji narciarskiej w Stanach odzwierciedlony jest w architekturze i klimacie tutejszych górskich miasteczek. Beaver Creek samo w sobie jest dość specyficzne: żeby tu wjechać, trzeba zapłacić (chyba że się tu mieszka). Wśród niezbyt rozległej zabudowy dominują całkiem nowe apartamentowce, które z zewnątrz naśladują styl tyrolski, natomiast w środku urządzone są typowo po amerykańsku (czyli dużo miejsca zwłaszcza w kuchni, kominek, wykładzina). Wiele takich apartamentów należy do Anglików, którzy i tak muszą wsiąść w samolot, by zrobić użytek z nart. W centrum Beaver Creek dzieje się niewiele: jest główny plac, jedna kawiarnia i dwie restauracje. Wydawać by się mogło, że po zmroku nie ma na Ziemi bardziej spokojnego miejsca niż austriackie wioski, tymczasem tu życie nocne to jeszcze bardziej obce wyrażenie.

Miasteczko położone jest na wysokości 2 500 m n.p.m., co sprawia, że nawet szybszy krok to odczuwalny wysiłek. Kroków nie trzeba jednak stawiać tak dużo, gdyż hotele oferują wszelkie niezbędne usługi – można na przykład wypożyczyć sprzęt. Część marek w wypożyczalniach brzmi jak najbardziej znajomo, ale brakuje produktów niektórych liderów europejskiego rynku. Trzeba niestety nastawić się na spory wydatek związany z karnetem.

Na stokach potwierdzenie znajduje teza, że odległości i przestrzeń mają w Stanach inny wymiar. Choć jest tu wysoko, góry wydają się raczej łagodne, ale też rozległe. Dlatego jeżeli nawet na trasach jest sporo ludzi, po prostu ich nie widać. Trasy są zaś szerokie i idealnie nachylone. Nie wiem, skąd dokładnie się to bierze, lecz nie ma tu w ogóle lodu,  a i śnieg  różni się od tego w Europie. Nie można Amerykanom odmówić dobrego przygotowania stoków: ratraki ruszają do pracy niczym kolumna czołgów na wojnę - każdorazowo jest uruchamianych co najmniej 10 pojazdów. To nie wystarczy jednak kiedy zacznie obficie sypać śnieg. Ze względu na rozległość stoków, ratrakowanie w takich warunkach nie ma sensu. Wtedy pozostaje jedynie cieszyć się jazdą w puchu.

Wydawać by się mogło, że tablica głosząca „Experts only beyond this point” ustawiona przez Amerykanów na pucharowej trasie to przesada. Tymczasem słynna Birds of Prey jest jedną z najtrudniejszych tras, po jakiej zjeżdżałam, a porównuję ją do czarnych tras w Austrii. Zobaczcie, jak sobie radzą z nią zawodowcy: 

Prób naśladownictwa europejskiego stylu nie widać w restauracjach na stokach. O ile z chęcią można zjeść w przerwie Gulaschsuppe i Apfelstrudel w Austrii czy spaghetii w Dolomitach, w Beaver Creek dostaniemy mało klimatycznego burgera. Jednak jest miła rzecz, z którą nie spotkałam się w Europie. Możliwe, że zależy to zależy od hotelu, ale powracających narciarzy częstowano ciasteczkami Oreo i gorącą czekoladą z marshmallows. Po ciężkim wysiłku taka dawka cukru jest wprost idealna. :-)

Przy okazji pobytu w Kolorado, chcieliśmy zaliczyć jakąś unikalną amerykańską atrakcję. Niestety, Wielki Kanion znajduje się 12 godzin jazdy na południe. O 10 godzin jazdy bliżej jest natomiast Colorado National Monument, nieduży i mało uczęszczany park narodowy, w którym może nie zobaczymy aż tak spektakularnych form, ale poczujemy przedsmak Wielkiego Kanionu. Był to pierwszy park narodowy w Stanach, jaki odwiedziłam i wywarł na mnie duże wrażenie.

Podsumowując, nawet jeżeli w jakimś aspekcie warunki narciarskie w Stanach są lepsze niż w Europie, przewaga ta nie jest na tyle znacząca, by opłacało się poświęcać tyle czasu i pieniędzy, by tu dotrzeć. Jednak jeżeli znajdziecie się zimą za Oceanem, warto skorzystać z takiej okazji, gdyż amerykańskie stoki powinny Was pozytywnie zaskoczyć. Pod wieloma względami jest tu inaczej niż w Europie, a takie narciarskie doświadczenie jest warte kilku wyjazdów do ośrodków, które już znamy.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Bajkowa Alzacja

W tym roku mam szczęście do miejsc o bajkowych krajobrazach i do miejsc smacznych, słynących chociażby z produkcji win. Alzacja zawsze była na mojej liście miejsc do odwiedzenia, ale pomysł, by pojechać tam akurat na początku listopada pojawił się dość spontanicznie. Był to jednak strzał w dziesiątkę, gdyż kraina ta zaskoczyła nas bardzo pozytywnie widokami i pogodą. I doskonale wpisała się w ten powyższy nurt.


Alzacja to nie tylko administracyjny region Francji położony w północno-wschodniej części kraju nad Renem, lecz również sąsiadująca z Niemcami kraina historyczna. Właśnie Niemcy, pod których panowanie Alzacja dostawała się w przeszłości, wywarły na nią ogromny wpływ. Dziś Alzatczycy wciąż noszą niemiecko brzmiące nazwiska, mówią płynnie po niemiecku, choć Niemcami wcale się nie czują…

Najlepsza pora by tu przyjechać to podobno wiosna, kiedy zielone winnice zaczynają uginać się pod ciężarem dojrzewających powoli winogron. Jeszcze piękniej jest jednak jesienią: choć owoce są już zebrane, pola przybierają barwę od złota do … złota. Wina jest tu zawsze po dostatkiem, ale to właśnie wczesna jesień uchodzi za najlepszy czas na jego degustację wzdłuż słynnej ponad stukilometrowej Route des Vins. Z niezbyt optymistycznych, deszczowych prognoz sprawdziło się tylko 40% - przez pozostały czas świeciło Słońce, a z pól wyrastały ogromne tęcze.


Najbliższe większe lotniska znajdują się w Strasburgu, Bazylei i Stuttgarcie, dalsze – w Zurychu, Frankfurcie i Monachium. Alzację najwygodniej jest zwiedzać samochodem, gdyż tylko tak można dotrzeć do mniej zatłoczonych miejsc, z dala od głównej trasy. Popularna jest również turystyka rowerowa (przemierzenie autem całej Route des Vins bez zatrzymywania się zajmuje nieco ponad godzinę).

Na pierwszy rzut oka, można tu szukać spokoju i wyciszenia, z dala od zgiełku miasta, ale tak naprawdę atrakcji jest nieskończenie wiele. Alzacja to bowiem nie tylko malownicze winnice, urokliwe wioski i miasteczka – to również monumentalne zamki, duże międzynarodowe miasta, fabryki ekskluzywnych samochodów (Bugatti w Miluzie) czy kawałek tragicznej historii II wojny światowej (obóz koncentracyjny Natzweiler-Struthof).

Colmar
Stolicą regionu, ale też Unii Europejskiej (obok Brukseli) jest Strasburg – miasto ze spektakularną katedrą i charakterystyczną dla Alzacji zabudową w dzielnicy Petite France. Ten pierwiastek międzynarodowości nadaje mu jednak charakteru wielkomiejskiego, przez co bardziej reprezentatywny będzie moim zdaniem Colmar, zaliczany do najpiękniejszych miasteczek Starego Kontynentu. Poprzecinany jest kanałami (kilkoma, ale zawsze coś), kolorową i cukierkową zabudową i witrynami z francuską modą, co razem tworzy niepowtarzalny klimat. Choć trudno o lepszą przynętę na turystów, zwiedzałyśmy miasto w sobotni wieczór i niedzielny poranek, w strugach deszczu (a czytałam, że jest to najbardziej suche miejsce we Francji), dzięki czemu wszystkie te urokliwe uliczki były całkiem wyludnione, choć nie można powiedzieć, że sezon się zakończył – w doniczkach kwitły wciąż kwiaty.

Eguisheim
Nieopodal Colmaru leży Eguisheim, jedna z czterech wiosek regionu zrzeszonych w organizacji Les Plus Beaux Villages de France (należą do niej najpiękniejsze wioski w kraju). Choć kręci się tu wielu turystów, warto zajrzeć. Największe tłumy przyciąga Riquewihr. Kilka kilometrów dalej znajduje się maleńkie Hunawihr z górującym nad resztą zabudowy XIV-wiecznym kościółkiem wynurzającym się z winnic. Wszystkie te miasteczka szczycą się średniowieczną zabudową, w większości przypadków ograniczoną do jednej ulicy, tak więc zwiedzanie nie zajmuje wiele czasu, pod warunkiem oczywiście że nie pochłoną nas degustacje. Pewną odmianę może stanowić wybudowany na wzniesieniu o wysokości prawie 800 m n. p. m. średniowieczny zamek Haut-Koenigsbourg, z którego roztacza się imponujący widok na okolicę.

Kuchnia
Mieszkańcy Alzacji jedzą trochę inaczej niż Francuzi np. z Paryża. Przede wszystkim ich kuchnia jest ciężka i sycąca, podobnie jak niemiecka. Dominują w niej: mięso, ziemniaki, cebula. Dwa sztandarowe dania obfitują w kalorie i cholesterol i bynajmniej nie kojarzą się z romantyczną kolacją. Pierwsze z nich, choucroute (szukrut) to kapusta kiszona podawana z różnego rodzaju mięsem: szynką, boczkiem, kiełbasą. Do kapusty, jeszcze na etapie kiszenia, dodaje się jagody jałowca oraz gęsi tłuszcz lub smalec, które nadają daniu niepowtarzalny smak. Baeckeoffe to natomiast zapiekanka z ziemniaków, wieprzowiny i baraniny, podana w tradycyjnym alzackim naczyniu. Mięso jest wcześniej marynowane w winie i pieczone przez kilka godzin z piekarskim piecu. Całość najlepiej popić piwem, które jest tu skąd inąd niezłe. Do najsłynniejszych regionalnych browarów zaliczają się: Kronenbourg, Fischer i Adelshoffen. Z całą pewnością jest to najbardziej piwny region Francji.

Ci, którym bliżej do wyrafinowanej kuchni francuskiej, nie wyjadą jednak zawiedzeni. Smaczną wizytówką Alzacji jest tarte flambée, w Niemczech nazywana Flammekueche. To taka pizza na cieniutkim cieście, przypominającym macę - jest więc o wiele lżejsza od tradycyjnej włoskiej pizzy. Oryginalnie podawana ze śmietaną, boczkiem i cebulą, pojawia się dziś w kartach z najróżniej skomponowanymi składnikami. Zwłaszcza u sąsiadów zza Renu, gdzie dostępna jest we wszystkich zachodnich landach, restauracje oferuję „włoskie” warianty (np. rucola i mozarella).


Więcej na temat kuchni alzackiej na tej stronie.

środa, 23 października 2013

Praga czeska



Chlubą miast nowoczesnych są designerskie restauracje, kawiarnie i bary, urządzone z pomysłem, pod chwytliwą nazwą. Takie miejsca bywają przyjemne, ale na próżno szukać w nich jeszcze ducha historii. Praga, choć dużo bardziej wielokulturowa i liberalna od polskich miast, przyciąga natomiast secesyjną atmosferą: ponieważ przy stołach tutejszych lokali powstawały dzieła najważniejszych artystów, tradycja kawiarni literackich uchowała się do dziś i śmiało można zwiedzać to miasto szlakiem tych historycznych restauracji, które pozwalają wyobrazić sobie, jak żyli wielcy twórcy XX czy XIX wieku. 


Stolica Czech położona jest na wzgórzach, skąd wynika szereg jej innych cech: jest całkiem nieprzystosowana do rowerzystów, ale jest również piękna. To także miasto:

  • gąszczu wieżyczek i kopuł, do zaobserwowania z jednego z punktów widokowych (np. na Hradczanach lub z wieży ratusza na Starym Mieście). Te najbardziej charakterystyczne wieże należą to Kościoła Tyńskiego i stały się dla mnie kwintesencją czeskiej architektury;
  • ponoć niemiłych kelnerów (a zatem miasto dla ostrożnych: na nie zawsze wręczanym rachunku odnaleźć można kwotę powiększoną o szereg niezamówionych pozycji);
  • świetnie utrzymanych kamienic, z których każda mogłaby uchodzić u nas za perełkę i dla których warto opuścić ścisłe centrum;
  • dla ludzi z dobrą kondycją, gdyż przystanki komunikacji miejskiej znajdują się w pewnym oddaleniu od tych najsłynniejszych miejsc, w związku z czym trzeba się tu trochę nachodzić;
  • witryn, z których spogląda na przechodniów Krecik;
  • miasto, w którym nie ma dwupiętrowych autobusów ani dorożek dla turystów, są za to stare czerwone (i nie tylko) samochody. Kierowca takiego auta przewiezie chętnych m.in. przez dawną dzielnicę żydowską i ulicę Paryską, na której rozwinął się handel dobrami luksusowymi – swoje butiki mają tu najdroższe domy mody.
Jest jednak kilka miejsc, do których trzeba dotrzeć na piechotę. Przez jeden z najsłynniejszych mostów świata, XIV wieczny most Karola nie przejedziemy autobusem czy samochodem. Mimo to w ciągu dnia jest tu tak ciasno, że trzeba nadludzkiej cierpliwości, by przedrzeć się na drugą stronę lub zrobić pamiątkowe zdjęcie. Ciekawą opcją wydaje się więc być mniej oblegana pora, jak na przykład wschód Słońca. Z ruchu kołowego i poniekąd pieszego wyłączona jest Złota Uliczka na Hradczanach. Zamieszkiwana w przeszłości przez złotników, biedotę i artystów, dziś dostępna jest tylko dla tych, którzy zechcą zapłacić za wstęp. Na tym tle wyróżnia się Tańczący Dom, przykład architektury nowoczesnej (wybudowany wszak został w 1996 roku).

Kawiarnie, karczmy i jedzenie uliczne
Jak pisałam, nieodłącznym elementem praskiego rynku gastronomicznego są kawiarnie, zwłaszcza literackie. Lokale te od lat funkcjonują w najlepszych praskich lokalizacjach. Nawet jeśli można mówić o znaczącym przereklamowaniu i nawet jeśli 90% klientów stanowią dziś turyści, warto wpaść chociażby do najsłynniejszej z nich, Cafe Slavia, śladem aktorów mieszczącego się naprzeciwko Teatru Narodowego, którzy niegdyś wpadali tu na pogaduchy po ciężkim dniu pracy. Firmową pozycją w karcie jest seksint – koktajl z szampana i absyntu. Ponoć smak pozostawia wiele do życzenia, ale spróbować trzeba – jeśli znajdzie się stolik z widokiem na rzekę Wełtawę, może to być nawet ciekawym doświadczeniem. Są również miejsca, w których można odpocząć od turystycznego zgiełku, jak chociażby Le Patio przy ulicy Národní 22.
Pierwsza rada dla turystów odwiedzających Pragę brzmi: zanim wyjdziesz na Starówkę, sprawdź w przewodniku/ Internecie lub najlepiej zapytaj mieszkańca tych okolic o polecaną restaurację. Z dużym prawdopodobieństwem wizyta w niesprawdzonym lokalu, który „wygląda ładnie” zakończy się - jak w moim przypadku - gastronomiczną wpadką, niemającą nic wspólnego z tradycyjną kuchnią czeską. Dlatego warto postawić na proste karczmy, których niewątpliwą zaletą są niskie ceny, duże porcje i tradycyjne, smaczne jedzenie. Koniecznie trzeba zajrzeć do Havelskiej Koruny – lokalu położonego tuż przy Starówce i utrzymanego w stylu baru mlecznego. Przy wejściu otrzymacie tu karteczkę, na której będziecie zbierać numerki wybranych dań. Na koniec, przy wyjściu uiszcza się opłatę na podstawie takiego właśnie rachunku. W menu znajdziecie tu chociażby zupę czosnkową, ziemniaczaną, smażony ser, knedliki na słodko lub na słono, czy miodownik, czyli wszystko to, z czego słynie kuchnia czeska. 
Już na Starówce kuszą stoiska z jedzeniem  ulicznym: kiełbaskami, plackami ziemniaczanymi podawanymi z kapustą, naleśnikami czy trdelnikami. Trdelnik to tradycyjne słodkie ciasto opiekane nad ogniem, popularne w Czechach, na Słowacji i Węgrzech (tam znane jest pod nieco inną nazwą). Owijane jest wokół rożna i posypywane cukrem wymieszanym z orzechami oraz cynamonem, które nadają mu ciekawy smak. 

sobota, 5 października 2013

Praga warszawska (Podejście trzecie)



Czasami wystarczy wysiąść kilka przystanków dalej, by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Plan dotarcia do najbardziej charakterystycznych miejsc na warszawskiej Pradze powstał już rok temu, ale dopiero niedawno udało mi się go zrealizować. Mimo, że te miejsca to prawdziwe perełki, są one dobrze ukryte przed przypadkowym przechodniem. Poza tym, nawet gdyby uznać wszystkie kryminalne historie na temat tej dzielnicy jedynie za legendę, nie wypuściłabym się tu sama po zmroku. Dlatego też czekałam na odpowiednią porę roku, dnia i towarzystwo nastawione równie entuzjastycznie jak ja. :-) O Pradze pisałam już kilka razy, ale nigdy w kontekście jej niesamowitej historii.

Obecny wygląd tej dzielnicy odnajduje uzasadnienie w historii – i to już tej odległej. W czasach, kiedy Praga nie należała jeszcze do Warszawy, bezpieczne schronienie odnajdywali tu przestępcy. Tutaj również pozwalano osiedlać się mniejszościom, którym nie przyznawano prawa do zamieszkiwania w centrum miasta. Kluczowe wydają się jednak wczesne lata powojenne: większość środków przeznaczonych za odbudowę miasta została zainwestowana w o wiele bardziej zniszczoną lewobrzeżną Warszawę – stąd też na Pradze do dziś można zaobserwować ślady po kulach w ścianach domów. W tutejszych kamienicach przymusowo kwaterowano ubogie rodziny robotnicze, do których z czasem dołączyli przyjezdni, którzy poszukiwali pracy w stolicy oraz imigranci. A przestępczość kwitła: przez wiele lat za jej kolebkę uchodził Bazar Różyckiego. Polityka zwalczania przestępczości ograniczała się zaś do tuszowania problemu – w ten sposób powstały najdłuższe warszawskie bloki mające zasłonić biedne dzielnicowe podwórka. Społeczeństwo pozostawiono więc samemu sobie, zamykając je w środowisku sprzyjającym rozwojowi przestępczości, której wysoki poziom jest wciąż na Pradze faktem. Nie przychodzi mi jednak do głowy bardziej autentyczny fragment Warszawy.

Praskie kapliczki
Wśród tematycznych wycieczek po Pradze dużą popularnością cieszą się spacery śladem kapliczek, których w tej części miasta jest w bród. Jedna z ciekawszych mieści się w podwórku przy Ząbkowskiej 12. Jej jaskrawoniebieski kolor przywodzi na myśl klimaty meksykańskie. Takie kapliczki tak naprawdę powstawały po obu stronach Wisły - większość z nich w czasach okupacji, kiedy częste aresztowania i godziny policyjne zmuszały ludzi do pozostania w domach. Dzięki takim przydomowym figurkom mogli oni modlić się bez wychodzenia da ulicę (do kościoła). Co ciekawe, część kapliczek przylegała do domów, których właścicielami byli Żydzi – w ten sposób zachęcali oni chrześcijan do wynajmowania u nich mieszkań. Ponieważ Praga uległa znacznie mniejszym zniszczeniom niż dzielnice lewobrzeżne, to tutaj uchowało się najwięcej kapliczek.

Praskie kamienice
Praga słynie z nieodrestaurowanych, niszczejących domów podziurawionych kulami, które jednak noszą wciąż ślady swojej dawnej świetności. Za jeden z najstarszych i najpiękniejszych uchodzi Dom pod Sowami, czyli Kamienica Massalskich przy ul. Okrzei 26. Wybudowana na początku XX wieku, nazwę zawdzięcza ustawionym na szczycie figurom sów z rozpostartymi skrzydłami, zdjętym w marcu 2007 r. Kamienicę czeka generalny remont, a zgodnie z planami inwestora, powstanie w niej  pub, restauracja, mieszkania i luksusowe apartamenty. 

Praskie klatki schodowe
Jak dla mnie, najbardziej fascynującą okazała się być wycieczka śladem klatek schodowych. Z zewnątrz przeciętne kamienice kryją w środku zaskakująco piękne skarby, o których można nie mieć pojęcia, choć przechodzi się obok! Najcenniejszą wśród tych perełek jest zdecydowanie klata schodowa w Kamienicy Galberga przy ul. Kłopotowskiego 38. Tutejsza fasada jest co prawda bogato zdobiona (przed wojną ornamentów było znacznie więcej), lecz obowiązkowo trzeba przynajmniej spróbować zajrzeć do środka. W tym celu należy pokonać oryginalne drzwi z secesyjnymi motywami, co nie powinno stanowić problemu. Miejsce jest popularne wśród takich alternatywnych wycieczek w przewodnikiem i fotografów ślubnych (na kolejnych drzwiach wisi informacja o konieczności uzyskania pozwolenia na fotografowanie). Zresztą mieszkańcy są przyzwyczajeni do wzmożonego ruchu turystycznego i zdarza się, że sami wpuszczają zwiedzających. W jaskrawozielonym przejściu skręcamy w lewo i…  

W innym stylu utrzymana jest klatka przy ulicy Targowej 84. Narożna kamienica na rogu ul. 11-go Listopada, również pochodząca z początku XX wieku, nie wyróżnia się z zewnątrz niczym specjalnym. Aby dostać się do osławionej klatki, obecnie należy przejść przez podwórko przy Targowej 80. Dekoracje zaczynają się w przejeździe bramnym i wskazują na śląskie pochodzenie architekta i właściciela nieruchomości, Adolfa Dybicza, który sprowadził do Warszawy tzw. śląski barok. Na klatce świetnie zachowały się polichromie, gipsowe sztukaterie, freski i marmurowe okładziny. Pięknie prezentują się  również masywne drzwi każdego z mieszkań. 

Praskie ulice
Kilka jest tu ulic o nie najlepszej sławie. Weźmy taką Brzeską, której poznawanie w moim przypadku ogranicza się do obserwacji zza okien samochodu. Tym razem dotarłyśmy na Stalową, która tego dnia o dziwo wydała się nagle naprawdę piękna, kolorowa, autentyczna i spokojna. Dobrym pretekstem, by tutaj zajrzeć jest rzadki, lecz wciąż spotykany tu przykład oryginalnego drewnianego budownictwa (ul. Środkowa) czy też fragmenty mykwy zachowanej w bramie kamienicy nr 40/42. 

Szynk Praski, Stalowa 37 Jeżeli jesteś na Pradze i chcesz zjeść w klimatycznym, ale niekoniecznie najmodniejszym miejscu, wpadnij do Szynku Praskiego. Restauracja serwuje tradycyjną polską, by nie powiedzieć praską kuchnię, jakiej nie dostaniemy nigdzie indziej. Wystrój przenosi gości kilkadziesiąt lat wstecz. W karcie znajdziemy dania i napoje typu: oranżada (taka jak za dawnych lat), kwas chlebowy, liczne piwa, flaki, nóżki, tatar, pierogi czy schabowy, ale pod bardziej sugestywnymi nazwami zaczerpniętymi z gwary warszawskiej. Jak zapewnia właściciel, wszystko jest robione na miejscu i dostępne w przystępnych cenach. Spodobało mi się menu w formie grubej tekturowej tabliczki oraz możliwość, by latem usiąść na zewnątrz. Duży plus za miłą obsługę. Szkoda, ze to tak daleko i każdą wyprawę trzeba długo planować...

czwartek, 26 września 2013

O’zapft is! 180. Oktoberfest

Jest kilka takich miejsc, które po prostu trzeba odwiedzić o odpowiedniej porze. Jeśli Rio i Wenecja, to tylko podczas karnawału. Jeżeli Monachium, to tylko w Oktoberfest*. Co prawda tradycyjne zwiedzanie tych miast lepiej jest zaplanować na inną datę, lecz moim zdaniem w żadnym innym terminie wizyta nie dostarczy tylu informacji na temat ich kultury i mieszkańców. Po moim pierwszym Oktoberfeście (wyjazd zaplanowałam z rocznym wyprzedzeniem) zaczynam doskonale rozumieć ludzi, którzy przyjeżdżają tu co rok.

Chcemy zobaczyć ceremonię otwarcia, podczas której burmistrz Monachium dwoma wprawnymi ruchami odszpuntowuje młotkiem pierwszą beczkę z piwem, wypowiadając słynne „O’zapft is!” (Odszpuntowana!). W rzeczywistości jest to mało realne, gdyż trzeba zjawić się na Theresienwiese dużo wcześniej. Jednak już samo przyjście tutaj o każdej porze dostarcza wielu wrażeń.

Na tych kilkanaście dni całe Monachium przywdziewa Drindl (tradycyjny gorset ze spódnicą) i Lederhosen (męski skórzane spodnie) – również urzędnicy, kelnerzy i sprzedawcy w sklepach. Najchętniej czynią to jednak turyści (co roku przyjeżdża tu ich 6-7 milionów), którzy zaopatrują się w sklepikach z pamiątkami i na straganach. Miejscowi kupują stroje od certyfikowanych producentów. Za taki Drindl trzeba zapłacić nawet kilkaset euro, można jednak oczekiwać najwyższej jakości i pięknego wykończenia. Mi wystarczy na jeden dzień tyrolska bluzka, po drodze dostaję do tego bawarski kapelusz. Kilka przystanków od centrum jesteśmy jeszcze jedynymi przebranymi pasażerami, ale z każdym przystankiem takich pasażerów przybywa. Po wyjściu z metra wystarczy już tylko podążać za radosnym kolorowym tłumem.

Docieramy do Theresienwiese, gdzie w 1810 roku świętowano ślub bawarskiego księcia Ludwika z księżniczką Therese von Sachsen-Hildburghausen. Od tamtej pory na stałe wpisała się do kalendarza tradycja hucznego obchodzenia dożynek chmielowych. Pod koniec XIX wieku zaczęto tu rozstawiać również namioty, huśtawki i karuzele. Dziś to miejsce stanowi społeczne serce Monachium: obywają się tu różnego rodzaju uroczystości, festiwale itd. Nic jednak nie wzbudza tak dużego zainteresowania. Ogromna przestrzeń zapełnia się 14 namiotami głównych monachijskich browarów: Spaten-Franziskaner-Bräu, Augustiner, Paulaner, Hacker-Pschorr, Hofbräu i Löwenbräu, ustawionych wzdłuż głównej alei. „Namiot” to tylko potoczna nazwa – w rzeczywistości są to ogromne hale, w których w sumie zasiąść może jednocześnie 65 tysięcy gości. Dla tych, którzy nie dostaną się do środka, przygotowano stoiska z jedzeniem na wynos, w których można dostać najróżniejsze niemieckie specjały: pierniki, placki ziemniaczane, frytki, knedle, Spätzle, cynamonowe bułeczki, precle, owoce w czekoladzie. Nie brakuje również wspomnianych już karuzeli – począwszy od diabelskiego młyna (który skąd inąd stanowi znakomity punkt obserwacyjny), skończywszy na kolejkach górskich i innych ekstremalnych atrakcjach, niekoniecznie dla najmłodszych. Do każdej ustawiają się długie kolejki.
Miejsca siedzące w namiocie rezerwuje się już w marcu. Aby w ogóle wejść do środka, trzeba przyjść przed południem. W weekend szanse na to są nikłe, chyba że szuka się sposobu, jak wydać kilkaset euro. ;) Pozostali mogą jedynie przez szybę poobserwować tańce na stołach, lecz przy odrobinie szczęścia, zwolni się miejsce przy stole na zewnątrz. Tutaj też jest wesoło: ci, którzy siedzą tu od rana, skorzy są, by wstać i ku uciesze pozostałych, wypić na raz cały litrowy kufel piwa. Pogoda dopisuje, więc siadamy obok pary Finów. Potem dane nam jeszcze będzie dosiąść się do grupy Szwedów a następnie Rosjan (w zasadzie to oni się dosiądą).
Piwo podawane jest w ciężkich szklanych kuflach, kelnerki jednak są w stanie udźwignąć kilka na raz. Do wyboru jest klasyczny Oktoberfestbier, piwo ciemne, pszeniczne lub Radler (cytrynowe). Nie ma mowy o wyszukanych smakach, czy syropach – jeszcze w 1516 roku ustanowiono tu prawo, na mocy którego do produkcji piwa można używać tylko słodu, chmielu i wody. Obowiązkowym obiadowym daniem na Theresienwiese jest golonka lub równie popularny kurczak, podawane na przykład z okrągłym knedlem przypominającym dużą kluskę śląską. Choć trzeba długo czekać, opłaca się. W karcie są również inne lokalne dania: kiełbasy, kluski, kapusta kiszona…
Podobną atmosferę można poczuć w licznych pozostałych monachijskich lokalach. Wieczorem wybieramy się więc do Hofbräuhaus, jednej z najstarszych i najsłynniejszych tutejszych piwiarni.  Lokal mieści się na dwóch poziomach zabytkowej kamienicy o typowych bawarskich wnętrzach. Piwo i wystrój to niejedyny atut: karmią tu znakomicie (koniecznie trzeba spróbować świetnie przyrządzonej kapusty kiszonej i Käsespätzle).

Theresienwiese zamyka się koło północy – to w końcu Niemcy. ;) Warto jednak wstać rano w niedzielę, by zobaczyć wspaniały kilkugodzinny przemarsz przez miasto pięknie ubranych grup folklorystycznych, transmitowany przez ogólnoniemiecką telewizję.
***
Wysiadam w Warszawie z samolotu – tu temperatura jest kilka stopni niższa. W końcu jesteśmy kilkaset kilometrów na północ. Jako jedyna tak ubrana osoba, zaczynam czuć się nieswojo w bawarskim kapeluszu. Jedno jest pewne: nie chcę, by był to tylko jednorazowy zakup. Chcę wrócić do Monachium za rok.

* Wbrew swojej nazwie, Oktoberfest zaczyna się zwyczajowo we wrześniu, a dokładnie – po 15. dniu miesiąca, kończy się natomiast w pierwszą niedzielę października. Jeżeli ta wypada 1 lub 2 października, Oktoberfest przedłużany jest do Święta Zjednoczenia Niemiec (3 października), tak więc może trwać od 16 do 18 dni. Taka zasada stosowana jest od 1872 roku, a wprowadzono ją, by świętujący mogli się jeszcze załapać na słoneczną letnią pogodę.

niedziela, 15 września 2013

Czy wiesz, że… Wystawa Światowa a sprawa polska



Wieża Eiffla, Atomium – obie te słynne konstrukcje zostały wybudowane specjalnie na Wystawę Światową w Paryżu (1889) i Brukseli (1958). A jaki związek ma z tym wszystkim Polska?

Wystawa Światowa to najogólniej mówiąc cykliczna ekspozycja prezentująca dorobek kulturalny, naukowy i techniczny krajów i narodów świata. Może trwać od trzech tygodni nawet do sześciu miesięcy. Pierwsza tego typu impreza odbyła się w Londynie w 1751 roku, choć za początek całego cyklu uważa się tzw. Wielką Wystawę Światową, która miała miejsce w tym samym mieście, sto lat później. Odtąd wystawy organizowane były w miarę regularnie, zaś każde miasto-gospodarz starało się jak najlepiej przygotować do swojej roli i w jakiś sposób zadziwić świat. Erik Larson z kronikarską dokładnością opisuje w swojej książce „Diabeł w białym mieście” przygotowania i przebieg Wystawy Światowej w Chicago (1868). Na tę okazję wybudowano pierwszy na świecie diabelski młyn, który był wyższy od ówczesnego najwyższego drapacza chmur. Po Wystawie Światowej w Chicago pozostał jeden z pawilonów, w którym mieści się dziś Muzeum Nauki i Techniki.

W 1928 roku większość państw członkowskich Ligi Narodów ratyfikowało konwencję powołującą do życia Międzynarodowe Biuro Wystaw Światowych, które po dziś dzień koordynuje organizację imprezy. Tak, wystawy wciąż się odbywają, lecz od lat 60-tych zazwyczaj już pod lepiej nam znaną nazwą: „EXPO”.  Co ciekawe, kilka edycji odwołano. Wrocław ubiegał się o prawa do organizacji EXPO w 2010 i 2012 roku, jednak bez powodzenia.

Marzenia o organizacji Wystawy Światowej zrodziły się już w przedwojennej Polsce – w 1944 roku Wystawę miał gościć Park Skaryszewski. Autorem planu zagospodarowania terenu i rozmieszczenia pawilonów był architekt Juliusz Nagórski. Ten sam, który zaprojektował gmach hotelu Polonia Palace a także 200-metrowy wieżowiec, do złudzenia przypominający wybudowany po wojnie Pałac Kultury i Nauki. Szybko zdano sobie jednak sprawę, że wcielenie planu w życie nie będzie łatwe.  Zrezygnowano więc z ubiegania się o prawa do organizacji Wystawy Światowej na rzecz Wystawy Krajowej. Choć zmieniła się skala wydarzenia, projekty wciąż były odważne, gdyż zakładały m.in. budowę stadionu olimpijskiego… na Siekierkach. Uniemożliwił to jednak wybuch II wojny światowej, a dziś o tamtych pięknych planach przypominają jedynie międzynarodowe nazwy ulic na Saskiej Kępie, które miały przywitać gości Wystawy Światowej.