czwartek, 26 kwietnia 2012

Śniadanie nie u Tiffany’ego

Kontynentalne, angielskie, amerykańskie… Sposobów na podanie śniadania jest tyle, ile narodów na świecie. W krajach południowych, ze względu na późnowieczorne obfite obiadokolacje,  śniadania bywają raczej symboliczne. Za to w Stanach Zjednoczonych, niezależnie od pory dnia, każdy posiłek jest sycący. Tak więc dostaniemy tam rano bekon, często z opiekanymi ziemniakami,  gofry/pancakes na słodko lub słono, czy też jajka pod każdą inną postacią. Równie popularne są bajgle. To w Chicago po raz pierwszy w życiu najadłam się na śniadanie tak bardzo, że nie mogłam patrzeć na jedzenie aż do następnego dnia. Choć atmosfera panująca w tamtym pancakehouse, jak i same placuszki były znakomite, nadzwyczajnej w świecie  przerosły mnie rozmiary posiłku. 

Obok aspektu ilościowego i jakościowego pojawia się pytanie o tradycję jadania śniadań poza domem. Na przykład z Hiszpanii pamiętam upalne poranki, bary w cieniu wysokich drzew i siedzących na zewnątrz ludzi, którzy czytali gazety, czekając na zamówioną kanapkę i kawę. Polska natomiast zawsze kojarzyła mi się raczej ze śniadaniami w domu. Jajecznica, omlet, płatki, kanapka (im więcej w niej warzyw, tym lepiej) – choć nie bywam rano na tyle głodna, by się objadać bez opamiętania, mam zakodowane, że jest to najważniejszy posiłek  w ciągu dnia i powinien on dostarczyć odpowiednio dużo składników odżywczych i nastroić pozytywnie. O ile nie mam w Warszawie takiej ulubionej i niezawodnej restauracji obiadowo-kolacyjnej, tak po kilkudniowej inspekcji mogę śmiało stwierdzić, że nasze zaplecze śniadaniowo-lunchowe przedstawia się całkiem nieźle. Chciałabym tu przybliżyć trzy konkretne miejsca, jakie miałam okazję ostatnio odwiedzić. Dodam, iż starałam się zróżnicować nieco cele moich wypraw. Oto ich wyniki:

1.       Charlotte, Al. Wyzwolenia 18
Trudno jest ostatnio o lokal owiany większą sławą. Zewsząd słychać, że Charlotte to najmodniejsze miejsce w stolicy, lecz równie wiele osób jest jego zagorzałymi przeciwnikami. Jako początkująca bloggerka musiałam osobiście sprawdzić, kto ma rację.
Założenie właścicielek było proste: miała powstać piekarnio-kawiarnia na kształt francuskiego bistro czy brasserie. Zamysł ten widoczny jest zarówno w wystroju, jak i menu. Tym pierwszym rządzi minimalizm i w zasadzie nie ma w nim nic szczególnego za drobnym wyjątkiem: Charlotte zapoczątkowała modę na wielki wspólny stół, przy którym siadają obce sobie osoby. Oprócz napojów, w karcie można znaleźć kilka prostych zestawów śniadaniowych oraz kanapek. Dania więc typowo przedpołudniowe, choć serwowane do wieczora. Poszczególne produkty wyrabiane są na miejscu (pieczywo, marmolady) lub sprowadzane z Francji. Na każdym korku podkreślana jest ich ekologiczność, którą czułam się wręcz osaczona. Spodobał mi się natomiast sposób podawania marmolad i czekolad: goście dostają cały słoiczek dla siebie. Nie wiem, na ile jest to higieniczne, ale podoba mi się. Kawa nie najgorsza, croissant taki, jaki być powinien - w sam raz na lekkie śniadanie.

W Charlotte od rana tłumy. Już w godzinę od otwarcia ciężko jest znaleźć stolik. Kiedy wychodziłyśmy, goście czatowali na nasze miejsce a nawet składali zamówienia z publicznych ławek nieopodal. Nic dziwnego, że swoje trzeba tu odczekać. Ale widząc taką sytuację, można się domyśleć, iż obsługa, nawet tak liczna, nie poda natychmiast wybranych przez nas dań. Klientelę podzieliłabym zaś na dwie grupy: biznesowo-zagraniczną oraz taką, która po prostu chce się „pokazać”. Bez wątpienia, Charlotte służy niektórym do wylansowania się, jednak z drugiej strony ma w sobie coś jeszcze, co przyciąga gości. Tym czymś jest moim zdaniem lokalizacja. Plac Zbawiciela to dość spokojne i bardzo klimatyczne miejsce. Porównując zdjęcia, łatwo zauważyć, że zachowało ono wiele przedwojennego uroku. Otwierające się tutaj lokale otrzymują więc na dzień dobry sporą zaliczkę, zaś Charlotte, predestynująca do miana francuskiego bistro, ze swoim wysokim sufitem (jak ja takie uwielbiam!), tarasem i przetartymi kolumnami nieźle wtapia się w otoczenie. W ładny wiosenny dzień przyjemnie jest usiąść na zewnątrz. Zimą, kiedy takiej możliwości nie ma, lokal traci więc swój zasadniczy atut. Podsumowując, nie jestem bynajmniej zagorzałą entuzjastką Charlotte, ale będę tu wpadać zaraz po otwarciu w pogodne dni, bo wtedy ma to sens. 

2.       Bułkę przez Bibułkę, ul. Puławska 24
Kameralna i całkiem przyjemna alternatywa dla zatłoczonej Charlotte. Lokal jest nowy, nie ma jeszcze swojej strony internetowej, a w środku stoliki są często wolne, choć w sumie nie jest ich wiele. Jednak przechodnie z zaciekawieniem zaglądają przez szybę i wchodzą przyciągnięci ciekawym, przytulnym wystrojem. To również jest lunchowe bistro wypiekające chleb na miejscu, lecz na tym podobieństwa się kończą. Bułkę przez Bibułkę mieści się przy ruchliwej ulicy Puławskiej, ale łatwo jest zaparkować w pobliżu. Zrezygnowano z fokusu na Francję, w zestawach śniadaniowych obecne są na przykład bajgle, a na lunch (oprócz kanapki) można zamówić sałatkę.
Kanapki podawane są na grubej drewnianej desce i kawałku bibułki, wraz z dressingiem i małą porcją sałatki coleslaw. Po tym posiłku przez cały dzień chciało mi się pić, więc nie wiem, co tak naprawdę znajdowało się w tej bułce, ale nie zmienia to faktu, że była ona niezwykle smaczna. Dla mnie dużym plusem okazała się możliwość zamówienia domowej lemoniady. Wracając do jedzenia, niesforne liście sałaty co chwilę wymykały mi się spod kontroli i spadały z wąskiej deski na stół, a ponadto nie bardzo wiedziałam, co zrobić z podanym sosem, ale na te niuanse można przymknąć oko. Obsługa jest bowiem uprzejma, zaś wystrój – nadzwyczaj przyjemny dla oka. Sufit i oświetlenie są co prawda minimalistyczne, nowoczesne i przypominają wnętrza Biblioteki UW, ale bliżej podłogi jest już tylko ciepło, rustykalnie i kolorowo. Ponownie pojawia się duży wspólny stół, ale oryginalnym i udanym akcentem okazują się błękitne krzesła, różowe tulipany oraz zioła na stolikach.
Bułkę przez Bibułkę jest zdecydowanie bardziej na luzie niż Charlotte, będę tu więc zaglądać dla odmiany w zimne i deszczowe dni. 
 
3.       Mr Pancake, ul. Solec 50
Jak nazwa wskazuje, Mr Pancake specjalizuje się z pancakes’ach i naleśnikach na słono lub na słodko. Można tu więc zjeść zarówno śniadanie, lunch, jak i obiad, choć w dniu mojej wizyty lokal otwarty był dopiero od godziny 11. Ta kawiarnia, wciśnięta gdzieś między jednokierunkowe uliczki Powiśla jest mi mniej po drodze niż dwie poprzednie. Na całkiem niedawną datę powstania wskazuje strona internetowa, która jest dopiero w budowie.
Miejsce jest trochę alternatywne i bardzo studenckie (choć cena kawy - jak w sieciówkach), a w środku gra przyjemna muzyka. Nieduże pomieszczenie wyłożone jest czymś w rodzaju dykty, podobnie jak część sufitu. Dzięki temu lokal sprawia wrażenie jakiegoś studia nagrań, choć osobiście tę dyktę zastąpiłabym innym materiałem. Lampy zwisające z sufitu przypominają kształtem blaszane wiaderka, a więc nie brak tu oryginalności, lecz mimo wszystko panuje nastrój pubowy i prowizoryczny, a spotęgowany jest on białymi anachronicznymi kafelkami pokrywającymi kuchnię. Najgorsze jest to, że meble wyglądają na znacznie starsze niż sam Mr Pancake. Można by je odnowić, szczególnie podłogę i karty dań, które są jak psu z gardła wyjęte. Nawet leżąca tutaj prasa jest mocno przeterminowana. Dobrze, że można chociaż pograć w gry planszowe. Kelnerka, choć miła, niestety myli się przy wydawaniu reszty. 

Wydawać by się mogło, że padają tu tylko słowa krytyki, lecz ogólne moje wrażenie wcale nie jest takie złe. Choć nie mogę się wypowiedzieć na temat naleśników na słono, moje pancakes’y były niezłe, a to przecież najważniejszy element oceny każdej restauracji. Co prawda fanpage kusił ciekawymi smakami (pancakes z kremem marshmallow albo lukrem i twarożkiem), ale ich w stałej karcie nie ma. Te które są, również potrafią mile zaskoczyć. Postanowiłam zaszaleć i zamówić najbardziej słodką i awangardową wersję placuszków. I tak, świadoma możliwych skutków ubocznych, zrezygnowałam z fajnie brzmiących pancakes’ów z malinami i adwokatem na rzecz tych z nutellą i M&Ms’ami. Każda porcja składa się z pięciu sztuk ułożonych jedna na drugiej. Kiedy sama je smażę, wystarczą mi dwa, by się najeść, gdyż są one bardzo sycące. Ze świecą szukać większego miłośnika słodyczy ode mnie. Często mam ochotę  tak się zasłodzić, by mieć dość na parę kolejnych dni. Poza tym nie lubię zostawiać resztek na talerzu, kiedy jem poza domem. Ale tego dnia, mimo najszczerszych chęci, nie podołałam całej porcji i zostawiłam jej ćwierć. W przeciwnym razie skończyłoby się to dla mnie źle.  
Jedno jest pewne: w Pancake’u można się porządnie najeść i uzupełnić nawet największy niedobór cukru. ;)

Wróćmy do bajgli… O pieczywie amerykańskim można powiedzieć wiele różnych złych rzeczy, ale to ze Stanów Zjednoczonych pochodzą bajgle, które są przecież pyszne! Gwoli ścisłości, wymyślili je Żydzi, prawdopodobnie w Polsce i potem zaszczepili tę tradycję na Manhattanie (popularne krakowskie obwarzanki wcale nie mają nic wspólnego z bajglami). Bajgli raczej nie polubią  miłośnicy wiejskiego chleba na zakwasie, ale zwolennicy puszystych bułeczek powinni być usatysfakcjonowani. Ja je doceniłam w Stanach za ich słodkawy smak, świetnie komponujący się ze śmietankowym twarożkiem i dżemem albo łososiem wędzonym. I można je upiec samodzielnie w domu! Poniżej podaję przepis (jest to wypadkowa czterech różnych przepisów), który może i jest czasochłonny, ale nigdy mnie nie zawiódł. Jest to chyba jedyny rodzaj pieczywa, który mi dobrze wychodzi, gdyż nie potrzeba do niego specjalnej mąki.

Składniki na ok. 12 bajgli

445-555 g mąki pszennej
1 łyżka drożdży w proszku
1 łyżeczka soli
375 ml gorącej wody
2 łyżki miodu
1 białko
1 łyżka zimnej wody

Przesiej 4 szklanki mąki wraz z solą i drożdżami. Wmieszaj gorącą wodę i miód. Ugniataj przez co najmniej 5 minut, dodając jeszcze tyle pozostałej mąki, ile potrzeba do wykonania gładkiej kuli. Przykryj ściereczką i odstaw w misce do wyrośnięcia na godzinę. Ciasto podziel na 12 równych części, uformuj kulki i spłaszcz. Do każdego bajgla włóż w środek palec, obracaj ciasto dookoła i lekko rozciągaj do momentu, kiedy dziurka będzie miała 3,75 cm średnicy. Połóż bułeczki na stolnicy oprószonej mąką, pozostaw do wyrośnięcia na 20 minut. W dużym garnku zagotuj 5cm warstwę wody. Bajgle gotuj po kilka na raz, z dwóch stron, w sumie przez 2 minuty. Podczas gotowania będą trochę „puchły”. Wyjmij łyżką cedzakową i przełóż na blachę do pieczenia. Białko wymieszaj z zimną wodą, posmaruj nią bajgle, a na koniec posyp je makiem (polecam!) lub sezamem. Piecz przez 20 minut w temperaturze 210’C.
Smacznego!


2 komentarze:

  1. O tak, bajgle są sycące - mimo pozornie niewielkich rozmiarów - i ... bardzo amerykańskie.
    Pamiętam, jaka byłam zaskoczona, kiedy w "New York Times" trafiłam na spory artykuł o historii bajgli: "dziękujemy Polakom, a raczej Żydom z Polski, za bajgle!"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez długi czas nie byłam tego świadoma... Zastanawiałam się nawet jak to jest z tą świadomością wśród Amerykanów, więc miło, że o tym pamiętają :)

      Usuń