Tym razem bardzo zależało mi, by moja kieszeń w jak najmniejszym
stopniu odczuła zaplanowaną z dużym wyprzedzeniem wyprawę. Postanowiłam więc przygotować dla Was krótki poradnik, jak zorganizować długi weekend za granicą,
nie ponosząc dużych kosztów. Lizbona okazała się dobrym miejscem, by odpocząć, dużo
zobaczyć i wyszaleć się bez wydawania majątku.
Po moich ostatnich „północnych”
podróżach brakowało mi południowego miasta: dużego, zatłoczonego, gwarnego,
otwartego na obcych. W Lizbonie odnalazłam wszystkie te elementy, choć
oczywiście wynikały z nich również pewne wady (bezdomni przy najbardziej
reprezentacyjnych alejach, nagabywacze, śmieci na ulicach).
Zacznijmy jednak od początku: lot. Do Lizbony z Warszawy latają
bezpośrednio samoloty linii Ryanair i Wizzair. Za bilet w Ryanairze zapłaciłam
nieco ponad 400 zł, kupując go z 9-miesięcznym wyprzedzeniem. To dobra cena jak
na długi i bezpośredni lot, w dodatku w popularnym terminie, choć oczywiście można
dostać i bilety za 300 zł. Mówimy o opcji bez bagażu rejestrowanego, co
latem nie powinno stanowić większego problemu, zwłaszcza że w
Ryanairze można wnieść bezpłatnie na pokład dwie sztuki bagażu podręcznego (zakupy
na lotnisku nie wliczają się do tego). Pamiętajcie, że Ryanair odlatuje z
Modlina.
Zakwaterowanie. Zdecydowanie najmniej zapłacimy za nocleg w hostelu
– ceny są bardzo atrakcyjne, a wybór duży. Zależało mi na odrobinie
prywatności, więc zdecydowałam się na pensjonat (320 zł za 4 noce za os.), ale
trzeba pamiętać, że te najtańsze opcje (również pensjonaty) oznaczają łazienkę
na korytarzu.
Postanowiłam - gdzie tylko się
dało - chodzić na piechotę. Piesze zwiedzanie Lizbony wymaga jednak nie lada
kondycji – miasto położone jest na wzgórzach, za czym idą nie tylko piękne
widoki, ale też konieczność pokonywania tych wzgórz. Lizbońskie chodniki są
natomiast nierówne i bardzo wyślizgane. Najważniejsza zasada to uzbroić się w wygodne sportowe obuwie. Zwykłe
klapki czy sandałki nie wystarczą, a już na pewno zapomnijcie o szpilkach!
Utrzymanie. W małych spożywczakach i na straganach można dostać
świeże, soczyste owoce (pyszne czereśnie!), ale w pobliżu turystycznych szlaków
są one dość drogie, podobnie jak np. woda mineralna. W restauracjach danie
główne to wydatek rzędu 10 euro w górę, dlatego też dobrze sprawdza się tu
kupowanie na wynos: czy to w supermarkecie, czy na lubianym przez
lizbończyków Mercado da Ribeira. Dostaniecie tu nie tylko owoce, ryby i mięsa
od lokalnych dostawców, ale i coś na ciepło, w niezłej cenie. Zakupione
produkty można spożyć przy ustawionych w środku stołach. Inny podobny targ to Mercado Fusão. W
Polsce na pewno będziecie tęsknić za bardzo dobrą portugalską kawą, a jeszcze
bardziej za jej ceną oscylującą
wokół 1 euro.
Niemal przy każdym punkcie
widokowym w mieście jest jakaś mini kafejka, gdzie można sobie usiąść i zamówić
coś do picia, chociażby lampkę wina na wynos (!). Pełno tu również
przepięknych, historycznych kawiarni, do których warto zajrzeć. Polecam Cafe A Brasileria oraz mniej turystyczną Pastelarię Versailles. Obowiązkowo trzeba
spróbować pastel de nata – pyszne
ciasteczko na francuskim spodzie, nadziane kremem z żółtek. To nie jest duży wydatek,
więc w połączeniu z kawą, będzie kuszącym pomysłem na drugie śniadanie. Lizbończycy przyznają jednym głosem, że najlepsze ciasteczka serwują w Pastéis de Belém. To tutaj je wymyślono i tutaj podaje się je na
ciepło, prosto z pieca. A ponieważ czas to też pieniądz, szybciej będzie ominąć
zawsze obecną tu kolejkę po pastel de
belem na wynos i usiąść na spokojnie przy stoliku.
Zwiedzanie. Coraz większą popularność na całym świecie zyskują free walking torus, czyli bezpłatne
wycieczki z przewodnikiem. Zazwyczaj prowadzą je pasjonaci, od których można
dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o danym mieście. Na koniec można zostawić
napiwek wedle uznania. Co prawda nie skorzystałam z takiej formy zwiedzania w
Lizbonie, ale na przykład w Kopenhadze byłam bardzo zadowolona.
Podobno wiele placówek oferuje
bezpłatny wstęp w niedzielę. Mi jednak udało się wejść bez opłat jedynie do
kościoła w Klasztorze Hieronimów. W poniedziałki natomiast muzea biorą sobie
wolne. Kiedy jesteśmy ograniczeni czasowo i finansowo, najczęściej rezygnujemy
z niektórych atrakcji. Poniżej znajdziecie moją subiektywną listę miejsc,
którymi byłam zachwycona oraz takich, które moim zdaniem są warte zobaczenia dopiero w drugiej kolejności.
Trzeba zobaczyć:
Alfama - ale tylko bez mapy! Osławiona dzielnica białych domów, czerwonych dachów i wąskich uliczek. Za Miraduoro de Santa Luzia trzeba zboczyć z głównego, zatłoczonego szklaku i zejść w dół. W ciągu dnia jest tu cicho i spokojnie, pod wieczór zaś robi się gwarno. Na ulicy można niedrogo zjeść i wypić lub posłuchać koncertu fado w jednej z restauracji. Z uwagi na wysoką cenę za wstęp (ok. 20 euro we wszystkich polecanych lokalach), z tego ostatniego musiałam zrezygnować.
Imponujący Klasztor Hieronimów –
miejsce spoczynku Vasco da Gamy i podpisania przez Portugalię traktatu
akcesyjnego. Dzielnica Belém skrywa ponadto charakterystyczną Torre de Belém, Pomnik Odkrywców oraz
bardzo ciekawy grób nieznanego żołnierza.
Punkty widokowe – w Lizbonie jest
ich sporo, ale najpiękniejszy widok roztacza się z Miradouro da Senhora do Monte.
Jest on chyba najtrudniej osiągalny i najmniej turystyczny. Najłatwiej będzie
podjechać tramwajem 28 i przejść kawałek pod górę. Koniecznie trzeba zostać tu
na zachód słońca.
Sintra – przepięknie położone
miasteczko, oddalone od Lizbony o mniej niż godzinę jazdy pociągiem (z dworca
Rossio). Taka podróż to symboliczny wydatek. Na miejscu godne zobaczenia są
trzy zamki i pałace. Najbardziej charakterystyczny z nich to Palácio da Pena, do którego można dojechać z
dworca autobusem (5 euro) lub podejść (długa droga pod górę). Wstęp do
wszystkich części kosztuje 14 euro, ale wystarczy, jeśli zwiedzicie rozległy
park i taras z widokiem na całą okolicę.
Do przemyślenia:
Zamek św. Jerzego – 8,5 euro za
wstęp to dość wygórowana cena, biorąc pod uwagę, że z zamku zostały jedynie
ruiny. Choć z góry roztacza się ładny widok na rzekę Tag i całą Lizbonę,
podobne widoki ujrzycie z pozostałych punktów.
Estoril i Cascais – podlizbońskie
miasteczka, do których lokalni jeżdżą poplażować. Estoril aspiruje do miana
eleganckiego kurortu i szczyci się bujną historią z czasów II wojny światowej,
kiedy zbierali się tu szpiedzy z całej Europy, a Ian Fleming wymyślił postać
Jamesa Bonda. Cascais dużo bardziej przypomina naszą Ustkę czy Łebę. Nie miejcie
jednak złudzeń: znajdziecie tu zatłoczone połacie piasku wciśnięte w skalisty brzeg. Bezkresne białe plaże ciągną się na południe od Tagu.
Porto – wcale nie dlatego, że nie
warto zobaczyć tego miasta, bo na pewno zdecydowanie warto, ale po prostu
bardziej opłaca się przylecieć stąd z Polski, niż jechać przez pół Portugalii,
by na szybko odhaczyć je na swojej liście. Niespełna 3-godzinna podróż
pociągiem kosztuje 30 euro w jedną stronę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz