poniedziałek, 22 czerwca 2015

Lizbona klasą ekonomiczną

Tym razem bardzo zależało mi, by moja kieszeń w jak najmniejszym stopniu odczuła zaplanowaną z dużym wyprzedzeniem wyprawę. Postanowiłam więc przygotować dla Was krótki poradnik, jak zorganizować długi weekend za granicą, nie ponosząc dużych kosztów. Lizbona okazała się dobrym miejscem, by odpocząć, dużo zobaczyć i wyszaleć się bez wydawania majątku.


Po moich ostatnich „północnych” podróżach brakowało mi południowego miasta: dużego, zatłoczonego, gwarnego, otwartego na obcych. W Lizbonie odnalazłam wszystkie te elementy, choć oczywiście wynikały z nich również pewne wady (bezdomni przy najbardziej reprezentacyjnych alejach, nagabywacze, śmieci na ulicach).


Zacznijmy jednak od początku: lot. Do Lizbony z Warszawy latają bezpośrednio samoloty linii Ryanair i Wizzair. Za bilet w Ryanairze zapłaciłam nieco ponad 400 zł, kupując go z 9-miesięcznym wyprzedzeniem. To dobra cena jak na długi i bezpośredni lot, w dodatku w popularnym terminie, choć oczywiście można dostać i bilety za 300 zł. Mówimy o opcji bez bagażu rejestrowanego, co latem nie powinno stanowić większego problemu, zwłaszcza że w Ryanairze można wnieść bezpłatnie na pokład dwie sztuki bagażu podręcznego (zakupy na lotnisku nie wliczają się do tego). Pamiętajcie, że Ryanair odlatuje z Modlina.

Zakwaterowanie. Zdecydowanie najmniej zapłacimy za nocleg w hostelu – ceny są bardzo atrakcyjne, a wybór duży. Zależało mi na odrobinie prywatności, więc zdecydowałam się na pensjonat (320 zł za 4 noce za os.), ale trzeba pamiętać, że te najtańsze opcje (również pensjonaty) oznaczają łazienkę na korytarzu.

Komunikacja miejska. Z lotniska można szybko dotrzeć do centrum Lizbony metrem. Jeden przejazd kosztuje 1,4 euro, ale do tego trzeba doliczyć cenę karty, którą można potem doładować, co daje w sumie już 1,9 euro. Lokalny system wydał mi się mało elastyczny: doładowanie kosztuje 5 lub 10 euro, dlatego też jeśli na karcie jest tyle, że nie starczy na jeden przejazd, a w planach ma się tylko jedną lub dwie podróże, w pewien sposób traci się tę różnicę. Niekiedy bardziej opłaca się kupić bilet całodniowy za 6 euro, zwłaszcza że jest on również ważny w zabytkowych kolejkach i windach, ale przecież nie zawsze wiemy, ile danego dnia będziemy jeździć, a kupowanie takiego biletu na każdy dzień pobytu nie bardzo mi się uśmiechało, choć z perspektywy czasu pewnie taką podjęłabym decyzję.

Postanowiłam - gdzie tylko się dało - chodzić na piechotę. Piesze zwiedzanie Lizbony wymaga jednak nie lada kondycji – miasto położone jest na wzgórzach, za czym idą nie tylko piękne widoki, ale też konieczność pokonywania tych wzgórz. Lizbońskie chodniki są natomiast nierówne i bardzo wyślizgane. Najważniejsza zasada to uzbroić się w wygodne sportowe obuwie. Zwykłe klapki czy sandałki nie wystarczą, a już na pewno zapomnijcie o szpilkach!

Utrzymanie. W małych spożywczakach i na straganach można dostać świeże, soczyste owoce (pyszne czereśnie!), ale w pobliżu turystycznych szlaków są one dość drogie, podobnie jak np. woda mineralna. W restauracjach danie główne to wydatek rzędu 10 euro w górę, dlatego też dobrze sprawdza się tu kupowanie na wynos: czy to w supermarkecie, czy na lubianym przez lizbończyków Mercado da Ribeira. Dostaniecie tu nie tylko owoce, ryby i mięsa od lokalnych dostawców, ale i coś na ciepło, w niezłej cenie. Zakupione produkty można spożyć przy ustawionych w środku stołach. Inny podobny targ to Mercado Fusão. W Polsce na pewno będziecie tęsknić za bardzo dobrą portugalską kawą, a jeszcze bardziej za jej ceną oscylującą wokół 1 euro.



Niemal przy każdym punkcie widokowym w mieście jest jakaś mini kafejka, gdzie można sobie usiąść i zamówić coś do picia, chociażby lampkę wina na wynos (!). Pełno tu również przepięknych, historycznych kawiarni, do których warto zajrzeć. Polecam Cafe A Brasileria oraz mniej turystyczną Pastelarię Versailles. Obowiązkowo trzeba spróbować pastel de nata – pyszne ciasteczko na francuskim spodzie, nadziane kremem z żółtek. To nie jest duży wydatek, więc w połączeniu z kawą, będzie kuszącym pomysłem na drugie śniadanie. Lizbończycy przyznają jednym głosem, że najlepsze ciasteczka serwują w Pastéis de Belém. To tutaj je wymyślono i tutaj podaje się je na ciepło, prosto z pieca. A ponieważ czas to też pieniądz, szybciej będzie ominąć zawsze obecną tu kolejkę po pastel de belem na wynos i usiąść na spokojnie przy stoliku.




Zwiedzanie. Coraz większą popularność na całym świecie zyskują free walking torus, czyli bezpłatne wycieczki z przewodnikiem. Zazwyczaj prowadzą je pasjonaci, od których można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o danym mieście. Na koniec można zostawić napiwek wedle uznania. Co prawda nie skorzystałam z takiej formy zwiedzania w Lizbonie, ale na przykład w Kopenhadze byłam bardzo zadowolona.

Podobno wiele placówek oferuje bezpłatny wstęp w niedzielę. Mi jednak udało się wejść bez opłat jedynie do kościoła w Klasztorze Hieronimów. W poniedziałki natomiast muzea biorą sobie wolne. Kiedy jesteśmy ograniczeni czasowo i finansowo, najczęściej rezygnujemy z niektórych atrakcji. Poniżej znajdziecie moją subiektywną listę miejsc, którymi byłam zachwycona oraz takich, które moim zdaniem są warte zobaczenia dopiero w drugiej kolejności. 

Trzeba zobaczyć:

Alfama - ale tylko bez mapy! Osławiona dzielnica białych domów, czerwonych dachów i wąskich uliczek. Za Miraduoro de Santa Luzia trzeba zboczyć z głównego, zatłoczonego szklaku i zejść w dół. W ciągu dnia jest tu cicho i spokojnie, pod wieczór zaś robi się gwarno. Na ulicy można niedrogo zjeść i wypić lub posłuchać koncertu fado w jednej z restauracji. Z uwagi na wysoką cenę za wstęp (ok. 20 euro we wszystkich polecanych lokalach), z tego ostatniego musiałam zrezygnować. 


Imponujący Klasztor Hieronimów – miejsce spoczynku Vasco da Gamy i podpisania przez Portugalię traktatu akcesyjnego. Dzielnica Belém skrywa ponadto charakterystyczną  Torre de Belém, Pomnik Odkrywców oraz bardzo ciekawy grób nieznanego żołnierza. 

Punkty widokowe – w Lizbonie jest ich sporo, ale najpiękniejszy widok roztacza się z Miradouro da Senhora do Monte. Jest on chyba najtrudniej osiągalny i najmniej turystyczny. Najłatwiej będzie podjechać tramwajem 28 i przejść kawałek pod górę. Koniecznie trzeba zostać tu na zachód słońca.

Sintra – przepięknie położone miasteczko, oddalone od Lizbony o mniej niż godzinę jazdy pociągiem (z dworca Rossio). Taka podróż to symboliczny wydatek. Na miejscu godne zobaczenia są trzy zamki i pałace. Najbardziej charakterystyczny z nich to Palácio da Pena, do którego można dojechać z dworca autobusem (5 euro) lub podejść (długa droga pod górę). Wstęp do wszystkich części kosztuje 14 euro, ale wystarczy, jeśli zwiedzicie rozległy park i taras z widokiem na całą okolicę.

Do przemyślenia:

Zamek św. Jerzego – 8,5 euro za wstęp to dość wygórowana cena, biorąc pod uwagę, że z zamku zostały jedynie ruiny. Choć z góry roztacza się ładny widok na rzekę Tag i całą Lizbonę, podobne widoki ujrzycie z pozostałych punktów.

Estoril i Cascais – podlizbońskie miasteczka, do których lokalni jeżdżą poplażować. Estoril aspiruje do miana eleganckiego kurortu i szczyci się bujną historią z czasów II wojny światowej, kiedy zbierali się tu szpiedzy z całej Europy, a Ian Fleming wymyślił postać Jamesa Bonda. Cascais dużo bardziej przypomina naszą Ustkę czy Łebę. Nie miejcie jednak złudzeń: znajdziecie tu zatłoczone połacie piasku wciśnięte w skalisty brzeg. Bezkresne białe plaże ciągną się na południe od Tagu.  



Porto – wcale nie dlatego, że nie warto zobaczyć tego miasta, bo na pewno zdecydowanie warto, ale po prostu bardziej opłaca się przylecieć stąd z Polski, niż jechać przez pół Portugalii, by na szybko odhaczyć je na swojej liście. Niespełna 3-godzinna podróż pociągiem kosztuje 30 euro w jedną stronę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz