czwartek, 13 września 2012

Chicago (mój czwarty dom) dla zaawansowanych



In the middle of nowhere – tak złośliwi mogliby określić lokalizację tego miasta. Można na to spojrzeć i z drugiej strony: port lotniczy O’Hare, najbardziej ruchliwy w kraju, jest głównym punktem przesiadkowym, a samo Chicago - przystanią dla podróżujących między Wchodem i Zachodem. Wielu z nich, zamiast jechać dalej, zostało tu na stałe. W efekcie powstała mieszanka różnych kultur i narodowości, a miasto paradoksalnie stało się najbardziej amerykańskim ze wszystkich… Stało się także żywym pomnikiem lat 30. Nie ma drugiego miejsca o tak autentycznej atmosferze tamtych czasów. 

Jak wskazuje przydomek „Wietrzne Miasto”, życie mieszkańcom uprzykrza wiatr wiejący znad jeziora Michigan. Szczególnie dokuczliwy jest on zimą, kiedy mrozy obniżają słupki rtęci w termometrach do skrajnie niskich poziomów, a zamiecie śnieżne zmuszają do zamknięcia instytucji publicznych. Jezioro, wielkie jak morze, podnosi wilgotność powietrza, ale nie łagodzi ostrego kontynentalnego klimatu. Stan Illinois położony jest wprawdzie w tej szerokości geograficznej, co Hiszpania, lecz dopiero latem robi się tu tak samo gorąco, jak na półwyspie Iberyjskim. Dlatego najlepszą porą na wizytę jest późna wiosna lub wczesna jesień. Wtedy całe miasto rozkwita, życie przenosi się na ulice, a ponure domki z zapałek na przedmieściach zaczynają wyglądać pogodnie. Ponoć prawdziwe lato przychodzi i kończy się później niż to kalendarzowe. 
Chicago jest trzecim co do wielkości miastem Stanów Zjednoczonych, ale jego centrum nie przypomina wcale Manhattanu. Jest o wiele mniej przytłaczające i wydaje się, że mieszkańcy mają tu dla siebie więcej przestrzeni. Dlatego też rzadko kto podróżuje inaczej niż samochodem. Nawet metro nie dociera wszędzie, gdyż jego siatka nie jest tak gęsta jak w Nowym Jorku. Całe szczęście, że taksówki są całkiem tanie. Wietrzne Miasto jednak w niczym nie ustępuje Wielkiemu Jabłku i również jest znaczącym centrum finansowym. 

Ślady historii
Gwałtowny rozwój miasta przypada na połowę XIX wieku. Ale wybucha I Wojna Światowa, a po niej przychodzi kryzys. Afroamerykanie z południa kraju wędrują w poszukiwaniu lepszego życia na północ. Wielu osiedla się w Chicago. Są wśród nich utalentowani muzycy z Nowego Orleanu, którzy z mlekiem matki wyssali poczucie rytmu i wspaniały głos. Tak oto Chicago staje się drugą stolicą bluesa, powstają tu liczne kluby, zaś czarnoskórzy artyści prowadzą pierwsze studia nagrań i stacje radiowe zakładane po II Wojnie Światowej. Równolegle rozwija się jazz, a najsłynniejsze kluby jazzowe mieszczą się przy State Street. Występuje w nich Louis Armstrong i wielu innych znamienitych wykonawców.
Dziś najsłynniejsze lokale bluesowe to: Kingstone Mines, Blue Chicago,  Buddy Guy’s Legends czy B.L.U.E.S. on Halsted. Wizyta w jednym z nich to obowiązkowy punkt zwiedzania. Wśród klubów jazzowych największą sławą owiany jest Green Mill. Swego czasu lubił tu przesiadywać sam Al Capone i wystrój wnętrza pochodzi jeszcze z tamtych lat. Tak więc pobyt w Chicago zdecydowanie uwrażliwia muzycznie nawet najbardziej niemuzyczne dusze. Warto wpaść tu na czerwcowy Chicago Blues Festival albo wrześniowy Chicago Jazz Festival. Przez cały rok zaś gra słynna na całym świecie Chicago Symphony Orchestra, toteż miłośnicy muzyki klasycznej nie wyjadą stąd zawiedzeni.
Powróćmy na chwilę do lat 30. ubiegłego stulecia i wielkiego kryzysu. Jednym ze skutków sytuacji ekonomicznej jest rozkwit przestępczości zorganizowanej. Miastem rządzą gangi, a ich przywódcy cieszą się sławą porównywalną z popularnością gwiazd sceny muzycznej czy teatralnej. Najsłynniejszym przestępcą jest Al Capone, którego podobizna zdobić później będzie T-shirty w sklepach z pamiątkami. Inna ikona tych czasów to John Dillinger zastrzelony pod Biograph Theater przy North Lincoln Avenue. W jego postać wcielił się Johnny Deep w filmie „Wrogowie Publiczni”. Mija 80 lat i gangi wciąż mają się nieźle. Z jednej strony firmy turystyczne organizują wycieczki śladami dawnych mafiosów. Z drugiej, codziennie w dziennikach pojawiają się doniesienia o krwawych porachunkach grup. Chicago wciąż przoduje w rankingach miast, które mają problem z przestępczością zorganizowaną. Słynna dzielnica South Side jest podzielona między wpływy różnych gangów do tego stopnia, że ponoć znajdują się tam rozległe obszary, na których nie ma ani jednego sklepu. Właściciele boją się i wolą otworzyć interes tam, gdzie jest mniejsze ryzyko napadu. Mieszkańcy takich terenów do najbliższego sklepu mają 10 kilometrów i więcej. O ile turyści coraz częściej odwiedzają nowojorski Harlem, o tyle tutaj biały człowiek się po prostu nie zapuszcza.

Perły architektury
Ścisłe centrum zwane „The Loop” to dzielnica typowo biznesowa, zabudowana najwyższymi drapaczami chmur. Tutaj trzeba zadzierać głowy, żeby dostrzec szczyty wieżowców, a latem można znaleźć schronienie przed Słońcem w rzucanym przez nich cieniu. Między biurowcami wiją się tory naziemnego metra – to tutaj zbiegają się wszystkie linie. Pierwsza przejażdżka zawsze robi wrażenie. Ciężko jest wtedy oderwać oczy od szyby, przez którą widać zwodzone mosty na rzece Chicago albo wnętrza biur na trzecim piętrze. Część z tych budynków to stylowe dzieła z początków XX wieku. Ich twórcy: Louis Sullivan, Daniel Burnham, Frank Lloyd Wright czy John Root trwale zapisali się na kartach historii architektury, a ich nowatorskie pomysły wpływają na wygląd miasta po dziś dzień. Ten zaś nie doznał wcale uszczerbku w wyniku wielkiego pożaru, który w 1871 roku strawił większość ulic. Najpiękniejsze perły architektury, jak Reliance Building, pochodzą z późniejszych lat. Dlatego też duch dwudziestolecia międzywojennego jest w Chicago tak żywy. Część budynków ozdobili swoimi pracami Picasso i Chagall. Ale i najnowsze drapacze chmur wydają się być z rozmysłem wkomponowane w otoczenie. Gdzieś między nimi ma swój początek Matka Dróg, historyczna Route 66, o czym można się naocznie przekonać, odnajdując znak oficjalnie wyznaczający to miejsce.
Do najważniejszych ulic należy zakupowa State Street z wielopiętrowymi domami towarowymi (jak chociażby elegancki Macy’s) i największą na świecie biblioteką publiczną. Jest też słynny Chicago Theater, w którym występują artyści światowej sławy. Wystawne wnętrza można podziwiać nie tylko podczas koncertów, ale i z przewodnikiem, który za opłatą oprowadza chętnych po budynku. Sam Frank Sinatra  śpiewał zresztą, że State Street jest wspanialsza nawet niż Broadway. Ale chicagowskim Broadway’em jest tak naprawdę Randolph Street i jej odcinek oznaczany na mapie jako Theater District. Warto też wstąpić do Cultural Center, dawnej biblioteki z imponującą największą szklaną kopułą na świecie wykonaną przez Tiffany’ego.
Rozległy kawał zieleni między Michigan Avenue a brzegiem Lake Michigan to Grant Park. Jego północny fragment to nowoczesny i bardzo lubiany przez mieszkańców Millenium Park oddany do użytku w 2004 roku. Jest on owocem planu modernizacji miasta i jego zielonych przestrzeni, który miał na celu uczynić Chicago bardziej przyjazne ludziom. Stoi tu charakterystyczna jedenastometrowa Cloud Gate zwana „Fasolką”, którą zaprojektował Anish Kapoor. Można by pomyśleć, że odbija się w niej dusza miasta. Ale to nie jedyna atrakcja Millenium Park. Innym ciekawym elementem tutejszego krajobrazu jest Crown Fountain, czyli fontanna w kształcie dwóch prostopadłościanów wyświetlająca ludzkie twarze. Woda nie jest w żaden sposób ogrodzona i latem bose dzieci chłodzą w niej stopy. Fontanna co prawda nie działa zimą, ale na pocieszenie pozostaje wtedy lodowisko pod Fasolką.
Millenium Park graniczy na południu z Art Institute of Chicago, które przyciąga wyjątkowo bogatą kolekcją dzieł impresjonistów. W okolicy znajduje się jeszcze zabudowane Akwarium, Planetarium oraz Muzeum Historii Naturalnej, zaś dalej, w stronę South Side – Muzeum Nauki i Techniki. Jego olbrzymi gmach powstał na okazję Wystawy Światowej, którą gościło Chicago w 1893 roku. Na północ od centrum są jeszcze dwa inne duże muzea: Muzeum Sztuki Współczesnej oraz Muzeum Historyczne Chicago. Kultura zwiedzania tego typu instytucji wygląda tu nieco inaczej niż w Europie: w środku spokojnie można robić zdjęcia i nie trzeba zostawiać kurtek ani toreb w szatni. Korzystający z tego udogodnienia to zazwyczaj turyści ze Starego Kontynentu. Warto jest wcześniej dowiedzieć się, którego dnia w tygodniu wstęp jest darmowy. W przeciwieństwie do państwowych muzeów w Waszyngtonie, tutaj za bilety trzeba na ogół płacić.
Jak to w Ameryce, każde większe miasto ma swój wieżowiec z tarasem widokowym dla turystów. W Chicago są aż dwa takie budynki: Willis Tower (dawniej Sears Tower ) i John Hacock Building. Pierwszy, położony w ścisłym centrum, liczy 110 kondygnacji i 443 metry wysokości i jest najwyższym drapaczem chmur w całych Stanach. Taras widokowy znajduje się na 103 piętrze i przy dobrej widoczności można dostrzec nawet stany Indiana i Michigan. Na tle innych tego typu wieżowców Willis Tower wyróżnia się przede wszystkim całkowicie przeszklonymi balkonami. Trzeba sporo odwagi, by wejść na przezroczystą platformę i dosłownie poczuć półkilometrową przepaść pod stopami. Nieco niższy jest natomiast John Hancock Building, który wyrósł na północ od rzeki Chicago. Tutaj taras widokowy zorganizowano na 94 piętrze, gdzie wizytę najlepiej jest złożyć po zapadnięciu zmroku, kiedy wrażenie zrobi widok świateł iskrzących się aż po horyzont. Można ominąć kasę biletową i zaoszczędzić kilka dolarów udając się do baru działającego piętro niżej.
Dzielnica ta nosi nazwę River North, a przebiegający przez nią odcinek ulicy Michigan Avenue – Magnificent Mile. Ze względu na liczne ekskluzywne butiki i eleganckie restauracje w okolicy uchodzi on za tutejszą Piątą Aleję. Równolegle, wzdłuż wybrzeża ciągną się plaże, które od późnej wiosny tętnią życiem, podobnie jak Navy Pier, czyli świątynia konsumpcji z multipleksem, diabelskim młynem i restauracjami typu fast food. Dla wielu Chicago to najpiękniejsze architektonicznie miasto Ameryki. Kiedy patrzy się na przykład na Wrigley Building wybudowany w stylu francuskiego renesansu, trudno nie przyznać im racji…

Cały świat w jednym mieście
Tak jak w innych amerykańskich metropoliach, są tu dzielnice zamieszkane głównie przez przedstawicieli danej mniejszości narodowej. Pod tym względem Wietrzne Miasto idealnie wpisuje się w amerykańskie standardy, tym bardziej, że różnorodność kultur jest tutaj szczególnie widoczna. Latynosi i Afroamerykanie stanowią razem większość mieszkańców.  Nie bez przyczyny Chicago uchodzi również za polskie. Jest w końcu drugim po Warszawie miastem pod względem liczby mieszkańców polskiej narodowości. „Naszą” dzielnicą jest Jackowo otaczające skrzyżowanie ulic Milwaukee i Belmont. Nazwa ta wywodzi się od katedry św. Jacka, choć dużych polskich parafii jest tu o wiele więcej. Istnieje sporo racji w twierdzeniu, na Jackowie czas zatrzymał się na przełomie lat 80. i 90. Wystarczy rzut oka na tę okolicę, by się o tym przekonać. Owszem, część polskich imigrantów szybko przejmuje obcy akcent i łatwo asymiluje się z Amerykanami, jednakże pozostali konsekwentnie pielęgnują rodzime tradycje. Oprócz konsulatu i kościołów, są inne instytucje zajmujące się rozpowszechnianiem polskiej kultury, jak na przykład Muzeum Polskie, czy Copernicus Center, gdzie odbywają się festyny i amerykańskie premiery polskich filmów. Tęsknotę za regionalnymi produktami można ugasić w tutejszych sklepach spożywczych – sprzedają w nich wszystko: od kapusty kiszonej po Ptasie Mleczko. W szczególne dni Polacy oblegają cały Grant Park, gdzie organizowana jest co roku parada trzeciomajowa. Takie święta obchodzone są trochę inaczej niż w ojczyźnie. Ludzie zakładają kurtki i czapki w barwach narodowych, niekiedy również stroje regionalne, jednakże taki widok nastraja pozytywnie i pomaga uwierzyć, że nasza kultura tutaj nie zginie. Tym niemniej, Polacy, którzy zdołali się wzbogacić, a jest takich wielu, przenoszą się na przedmieścia, zaś ich miejsce zajmują Latynosi.
Chociaż niektórzy uważają, że nowojorskie Chinatown jest bardziej autentyczne, chicagowskie również przyciąga zwiedzających. Już ze stacji metra widać ogromną czerwoną bramę strzegącą ulicy Wentworth Avenue. Za nią pełno jest restauracji i sklepów z przysmakami Dalekiego Wschodu ukrytych w budynkach, których fasady ustylizowane zostały na chińskie. Do pobliskiego kościoła św. Teresy wstępował zaś wspominany tu już kilkakrotnie Al Capone.
Niektóre z narodowych dzielnic są jednak pozbawione charakteru, jak na przykład Little Italy, czy też Greek Town, gdzie jedynym elementem nawiązującym do danego kraju są restauracje albo atrapy antycznych kolumn stojące przy ulicy. Nieźle „urządzili się” za to Ukraińcy: nad resztą zabudowy Ukrainian Village górują ich bizantyjskie kościoły z pozłacanymi kopułami.
Bardziej na południe leży Pilsen. Przez tę dzielnice przewinęły się chyba wszystkie możliwe narodowości: Niemcy, Irlandczycy, Czesi, Włosi… Obecnie rządzą tu wszechobecni i tak Latynosi.
Szwedzką dzielnicą jest natomiast Andersonville. Wszystkie działają według pewnego schematu i w każdej funkcjonują: muzeum, restauracje, sklepy. Mieszkańcy Chicago mogą więc wybierać wśród egzotycznych potraw i wystarczy, że udadzą się do danej dzielnicy, aby zaspokoić nagły kulinarny kaprys.
Spod tych reguł wymyka się jedynie Devon Street. To miejsce z unikalną atmosferą i „pazurem”. Wszystko przez to, że ramię w ramię mieszkają tu nie tylko Hindusi i Pakistańczycy, ale również Żydzi i kilka innych mniejszości. Na Devon Street panuje autentyczny azjatycki klimat: można tu nabyć dywan, tanią elektronikę, piękne kolorowe pakistańskie ubrania i do tego najeść się do syta w jednej z restauracji, gdzie lokalni ustawiają się w długich kolejkach by złożyć zamówienie.

Modnie i alternatywnie
Młodzi jednak nie spotykają się ani w centrum, gdzie na każdym rogu czuć pośpiech, ani w River North, zbyt inwazyjnej dla portfela. Lubiane, spokojniejsze i tańsze dzielnice znajdują się na północ i na północny zachód od centrum. Zauważyli to właściciele wielkich marek odzieżowych i również tam zaczęli otwierać swoje butiki. Jedną z takich dzielnic „na lunch” jest Old Town. Wbrew temu, co mówi nazwa, nie zastaniemy tu brukowanych ulic ani starych zabytkowych kamienic, które spłonęły przecież w wielkim pożarze, ale Wells Street, główna ulica Old Town i tak jest trochę mniej nowoczesna i mniej amerykańska od pozostałych. Ulubioną dzielnicą młodych mieszkańców jest Wicker Park graniczący z Bucktown. Tutaj odbywają się najlepsze koncerty, ludzie spotykają się aby oglądać Super Bowl, a witryny sklepowe wywołują uśmiech na twarzy. Warto się tu wybrać, aby poznać gusta mieszkańców Chicago i zobaczyć, jak naprawdę spędzają oni popołudnia. Z kolei Armitage to urokliwa uliczka przy stacji metra o tej samej nazwie. Działa przy niej kilka sklepików i cukierni. Bardziej kameralną, tańszą i mniej alternatywną opcją dla wymienionych  dzielnic jest Lincoln Square. Do wyboru jest tutaj sporo restauracji, zaś niewątpliwą zaletą tego miejsca jest klimatyczne Davis Theater, drewniane kino z zupełnie innej epoki. Najlepsze imprezy odbywają się zaś w Boystown, dzielnicy… mniejszości homoseksualnych. W oczy rzucają się tu tęczowe pomniki i duża ilość klubów nocnych. O ile w centrum imprezy w ciągu tygodnia kończą się stosunkowo wcześnie, tak tutaj zawsze trwają do białego rana.
W Chicago panuje również moda na sport. Wraz z pierwszym podmuchem wiosny na ulice wylegają rowerzyści i amatorzy joggingu. Ich ulubionym miejscem na rozruszanie kości jest Lincoln Park, który aż przez 10 kilometrów ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Zliczenie stanowisk do gry w siatkówkę plażową również wymaga skupienia i czasu. Poza tym wręcz obowiązkiem jest kibicowanie jednej z lokalnych drużyn. Koszykarze i hokeiści grają w United Center, ogromnej zadaszonej arenie, na której odbywają się również najważniejsze koncerty i inne imprezy. Przy okazji każdego meczu Chicago Bulls, hala wypełnia się do ostatniego miejsca, a zawodników dopingują na żywo całe rodziny. Własnego pomnika doczekała się przed wejściem największa legenda amerykańskiej koszykówki, Michael Jordan, związany przez wiele lat z Bullsami. Inna popularna dyscyplina to baseball. Chicago reprezentowane jest przez dwie drużyny: White Sox i Chicago Cubs, lecz żadna z nich nie odnosi spektakularnych sukcesów. Jednak zwłaszcza ta druga, choć teoretycznie gorsza, jest szczególnie lubiana, a ich stadion, Wrigley Field uchodzi za miejsce historyczne. Do tradycji należy przedmeczowe grillowanie na parkingu przed stadionem. Braku sukcesów nie można zarzucić natomiast futbolistom, drużynie Chicago Bears. Futbolu nie należy mylić z piłką nożną, nazywaną tutaj „soccer”. Nie jest to dyscyplina szczególnie popularna w Stanach, choć zmienia się to za sprawą Latynoskich imigrantów. Chicago ma swój klub piłkarski, który latem często podejmuje w meczach towarzyskich największe marki europejskie, przyjeżdżające w tourne po Stanach.

Co na ząb
Podobnie jak sport, kuchnia także jest obszernym rozdziałem chicagowskiej kultury. Większości amerykańskie jedzenie kojarzy się z hamburgerami. W rzeczywistości jego fundamentem jest możliwość czerpania z wielu różnych tradycji narodowych. Chociaż hamburgery istotnie odgrywają ważną rolę w życiu Amerykanów i warto zjeść chociaż jednego, aby przekonać się, że tak naprawdę nie mają on nic wspólnego z tym, co myślimy na ich temat. Wyspecjalizowane restauracje przyrządzają burgery z soczystego mięsa, którego smak będzie chodził za nami jeszcze długo. Jeśli nadarzy się taka okazja, koniecznie trzeba spróbować hamburgera przygotowywanego w domu. Natomiast daniem typowym dla samego Chicago jest deep dish pizza. Istnieje kilka sieci restauracji specjalizujących się w jej wypieku. Taka pizza ma grube, ale bardzo maślane i delikatne w smaku ciasto. Pokryta jest obfitą warstwą pomidorów i sera. Danie nie należy do najlżejszych, ale całkowicie obala stereotyp, że pizza musi być jak najcieńsza. W Chicago jest również wiele słynnych stakehouse’ów. Tańszych, lub droższych, ale taki stek to zawsze kawał najlepszego mięsa, więc trzeba się liczyć z wydatkiem. Amerykanie, zwłaszcza ci z centralnych Stanów, są mistrzami w jego przyrządzaniu! Istnieje duże prawdopodobieństwo spotkania jakiegoś celebryty w takiej restauracji.
Są miejsca tańsze i droższe, ale porcje - zawsze ogromne. Do całkiem normalnych zachowań należy branie na wynos tego, czego się nie zjadło. Wreszcie, najlepsze śniadanie zaserwują w tutejszym pancakehouse lub dinerze. W tym pierwszym do pysznych złocistych placuszków zazwyczaj będzie można dobrać jeden z naprawdę wielu gatunków owoców. W drugim zaś podadzą nam zapewne omlet z opiekanymi ziemniaczkami. Gdzie indziej można się krzywić na widok ziemniaków na śniadanie, ale nie tutaj. To Ameryka, gdzie takie kombinacje smakują najlepiej!

4 komentarze:

  1. super opis, dobrze podsumowuje to miasto!

    OdpowiedzUsuń
  2. o rany, ile czytania. ;)
    jak juz skoncze, to pewnie bede miala wize. hehehehehe. :) dobry tekst.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Życzę, by załatwianie wszelkich formalności przebiegło bez przeszkód no i udanej wizyty!

      Usuń