To kraj dla miłośników aktywnego wypoczynku i dla spragnionych
bliskości nieskażonej przyrody. Niełatwo jest oprzeć się zapierającym dech w
piersiach widokom, smakowi truskawek, jaki pamiętamy z dzieciństwa i bezkresnym
niezamieszkanym przestrzeniom. Norwegia uzależnia. Ci, którzy odwiedzili ją
latem, zapragną wrócić zimą, by obserwować zjawisko zorzy polarnej. To wszystko
sprawia, że w przewodnikach i artykułach o tym kraju najczęściej przewijającym
się słowem jest „malowniczy”.
Przygotowując się do tego wyjazdu, zastanawiałam się
długo, czego mogę się po Norwegii spodziewać. I to nie tylko przez zwykłą
ciekawość podróżnika odbywającego na przód w myślach swoją wyprawę, a głównie
ze względów praktycznych. Odkąd na polski rynek weszły norweskie tanie linie
lotnicze, wielu moich znajomych zdążyło już Norwegię odwiedzić. Nie wszyscy
jednak trafili na taką pogodę, jakiej by sobie życzył urlopowicz. Choć klimat
wyznacza tu sezon turystyczny między czerwcem a sierpniem, wcale nie należy się
wtedy spodziewać upałów, słońca i lata, jakiego potrafimy doświadczyć w Polsce.
Co więc powinnam zabrać ze sobą do kraju o tak niestabilnej pogodzie?
Konfrontacje
Istotnie, w Bergen przywitał nas deszcz. Wcale mnie to nie zdziwiło, ani
nie zmartwiło. W tym kraju, który przewodzi w rankingach najbogatszych państw
świata, firmy płacą za hobby swoich pracowników, aby ci – ze względu na
przekraczającą normę liczbę dni deszczowych i pochmurnych w roku - nie popadli
w depresję. Nie odczuwamy wcale zimna (+14’C), a opady deszczu rekompensuje nam
wszechobecna zieleń o odcieniu tak intensywnym, jak gdyby patrzyło się na nią
przez okulary z filtrem polaryzacyjnym. Zresztą nie byłoby jej tutaj, gdyby nie
ten deszcz…
Pierwszy dzień to przede wszystkim konfrontacje. Porównuję moje
dotychczasowe skandynawskie doświadczenia oraz wykształcone przez lata
stereotypy z zastaną rzeczywistością. Co rzuca się od razu w oczy, to przyroda.
Norwegia w bardzo dużym stopniu opiera na niej swoje kampanie
promocyjno-wizerunkowe i faktycznie, choć jeszcze nie dojechaliśmy do
spektakularnych fiordów, zachwycają już te skaliste grzbiety, z których co
chwilę spływają monumentalnie wysokie wodospady. Choć przez następny tydzień
naliczymy ich setki i staną się one dla nas codziennym widokiem, za każdym
razem będą tak samo zdumiewały. Natura odgrywa pierwszoplanową rolę w życiu Norwegów
i wydaje się, ze niemal wszystko jest tu zbudowane z drewna. Nie tylko domki,
ale nawet już podłoga lotniska (do złudzenia przypominającego IKEĘ), przystanki
autobusowe po drodze, czy nasz pierwszy
hotel – to wszystko jest drewniane. Co mnie zaskakuje, to częstotliwość,
z jaką pojawia się norweska flaga. Niczym w niedoścignionych pod tym względem (jak
do tej pory mi się wydawało) Stanach Zjednoczonych, flaga wisi na maszcie przed
niemal każdym mijanym przez nas domem, a nawet zdobi wnętrza kawiarni. W
większości budynków, aby zwiększyć dopływ światła, okna są duże i pozbawione
szprosów. Powoli tworzy się w mojej głowie definicja stylu norweskiego…
Wizyta w pierwszym sklepie spożywczym daje odpowiedź na pytanie: czy te
legendarne ceny naprawdę są tak wysokie? Słyszałam kiedyś anegdotę o polskich
studentach, którzy przyjechali na wymianę do Bergen. Bardziej opłacało im się
latać co dwa tygodnie do Polski i przywozić ze sobą walizkę jedzenia, niż
kupować je tutaj. To prawda. W zależności od kategorii, produkty są do 10 razy
droższe niż w Polsce. Najzwyklejszy baton kosztuje po przeliczeniu 10 zł.
Benzyna - ponad 7 zł za litr. Kolejne godziny odkrywają przede mną nowe,
ciekawe oblicze tego kraju. Po pierwsze, jest to chyba jeden z najsurowszych krajów
Europy pod względem przepisów prawa drogowego. Rzadko kiedy można jechać tu
szybciej, niż 70-80 km/godz. Po drugie, wszyscy napotkani dotąd ludzie mówią
płynnie po angielsku, łącznie z kasjerką w podeszłym wieku.
Pierwszą noc spędzamy w niewielkiej miejscowości Flåm, położonej na północny
wschód od Bergen, na końcu najdłuższego i najgłębszego z norweskich fiordów, Sognefjorden,
a właściwie nad jego odnogą Aurlandsfjorden. W sezonie łatwiej jest tu spotkać
turystę, niż rodowitego mieszkańca i trafić do sklepu z pamiątkami (skąd inąd o
bogatym asortymencie) niż do zwykłego budynku mieszkalnego.
Norweskie rekordy
Jest już prawie połowa sierpnia, a Słońce zachodzi tu około godziny 22 i
wstaje wcześnie rano. Miłośnicy snu nie będą zachwyceni. Jednakże czymś, co z
pewnością postawi na nogi każdego śpiocha, jest widok za oknem. Oto do
malutkiego Flåm
przybija jeden z największych statków pasażerskich na świecie, Queen Mary 2.
Rozmiarami przewyższa on nasz kameralny hotelik i całkowicie przysłania widok
gór. Wkrótce pasażerowie liniowca opanują całe miasteczko. Jak się potem
okazuje, ten największy liniowiec transatlantycki kursujący normalnie na trasie
Southampton – Nowy Jork, wypływa od czasu do czasu w rejsy kontynentalne, jak
ten po Skandynawii.
Kolejną atrakcją jest przejażdżka słynną koleją Flåmsbana na
trasie Flåm-Myrdal.
Nie bez przyczyny zaliczana jest ona do największych osiągnięć techniki swoich
czasów. Flåmsbana
powstawała na początku XX wieku, a jej budowa zajęła 20 lat. Różnica poziomów
wynosi 863,5 metra, a stopień nachylenia na przeważającym odcinku przewyższa
55,56%. Dziś zabytkowe wagony wożą tylko turystów, którzy podczas takiej
godzinnej przejażdżki mogą podziwiać z okien pociągu stary kościółek,
wodospady, doliny i jeziora oraz ręcznie kute tunele.
Następny przystanek, Aurland to mieścinka, której centrum wyznacza XII-wieczny
kościółek, a jedną z głównych atrakcji jest przepiękny widok na Aurlandsfjorden.
Na drodze wylotowej znajduje się Lærdalstunnelen, najdłuższy
na świecie tunel drogowy, którego długość wynosi 24,5km. Aby kierowca nie
poczuł się znużony niekończącym się ciągiem białych lamp, skonstruowano tu 3
kolorowe instalacje świetlne. Po drugiej stronie Lærdalstunnelen
znajduje się miasto Lærdal, gdzie w 1996 roku miało miejsce uroczyste
otwarcie Norweskiego Centrum Dzikiego Łososia z udziałem króla Haralda. Napotkane
dotąd przez nas domy raczej nie odbiegają od przyjętych wzorców, jednak prawdziwą
wystawą norweskiego charakteru jest uliczka Oyragata usłana malowniczymi
chatkami.
Po krótkiej przeprawie promowej docieramy do osady u
podnóża lodowca Jostedalsbreen. Jest to największy europejski lodowiec o
łącznej powierzchni 486 km2. Jedna z największych i najłatwiej
dostępnych odnóg nosi nazwę Nigardsbreen i to właśnie ten jęzor zamierzamy
podbić jutro. Korzystając jednak z ładnej pogody, za drobną opłatą wjeżdżamy na
teren rezerwatu, by z brzegu jeziora zbadać,
co nas czeka następnego dnia.
Lodowce i fiordy
Po śniadaniu wyruszamy do centrum informacji Breheimsenteret. Każda chętna
osoba może wziąć udział w wyprawie na lodowiec zorganizowanej przez tę placówkę
i nie potrzeba do tego żadnego specjalnego przygotowania. Jedynym ograniczeniem
jest wiek. Trzeba mieć ukończone 6, 12 lub 15 lat (dla poszczególnych stopni
trudności). Centrum zapewnia odpowiedni sprzęt oraz opiekę przewodnika, a
podczas takiej wycieczki można poczuć się jak prawdziwy alpinista. Jak mówi
nasz przewodnik, mamy szczęście do pogody. Choć zapowiadano deszcz, jest dość
ciepło i wcale nie pada. Lodowiec Jostedal jeszcze 300 lat temu sięgał kilka
kilometrów dalej w głąb lądu. Obecnie się cofa, lecz tak naprawdę trudno jest
przewidzieć jego zachowanie. Wystarczą regularne opady śniegu, by jego ramiona
znów się zaczęły rozrastać.
Wczesnym popołudniem ruszamy na wschód drogą
55. Nie jest ona wyszczególniona w przewodnikach, lecz podróż dostarcza
niezapomnianych wrażeń. Krajobraz zmienia
się jak w kalejdoskopie wraz z wysokością, która w kulminacyjnym punkcie osiąga
niemal 1500 m n. p. m. Temperatura powietrza spada wówczas do 4ºC, a za oknem
widać groźne czarne skały i czapy lodowców zsuwające się po ich zboczach. Roślinność
jest już bardzo uboga i widok ten przywodzi na myśl krajobraz dalekiej północy.
Gdzie niegdzie, wśród polodowcowych jeziorek wyrastają drewniane chatki, które
można wynająć za drobną opłatą. Stoją one otwarte, a pieniądze wrzuca się po
prostu do zamontowanych w nich skrzynek. Jest to bardzo popularna forma
spędzania wakacji wśród norweskich turystów.
Po 4 godzinach jazdy jesteśmy w Geiranger, u brzegu najsłynniejszego i
najbardziej malowniczego Geirangerfjorden. Jego zbocza, porośnięte bujną
zielenią, są tak strome, jakby się kiedyś łączyły u góry, tworząc tunel. W 2005
Geirangerfjorden został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego
i Przyrodniczego UNESCO. Chociaż niebo
skrywa się za chmurami, kolejnego dnia decydujemy się na wycieczkę statkiem. To
nasz jedyny pełny dzień nad fiordem, więc trzeba go maksymalnie wykorzystać.
Szczyty znikają niestety w chmurach, a deszcz i zimny wiatr wyganiają nas pod
pokład. Mamy okazję zobaczyć dwa słynne wodospady: Siedem Sióstr i Welon,
jednak nie robią one nas takiego wrażenia, jak inne dotąd napotkane. Dochodzimy
do wniosku, że fiordy o wiele bardziej zjawiskowo przedstawiają się z góry.
Dlatego też po południu, kiedy pogoda się poprawia, jedziemy na położoną 2 km
od centrum półkę skalną, znaną nam już z kartek i folderów. Tu niepotrzebny
jest zaawansowany sprzęt fotograficzny, by zrobić podobne pocztówkowe zdjęcie.
Ostatnim naszym dzisiejszym celem będzie Dalsnibba, punkt
obserwacyjny położony na wysokości 1495 m n. p. m. Wstęp jest płatny i można
tam dojechać zbaczając z drogi nr 63. Niestety, szczyt wciąż jest spowity
chmurami, temperatura wynosi 3ºC i pada śnieg, więc widoczność ograniczona jest
do kilku metrów. Zamiast tego, zatrzymujemy się przy kamiennym moście Knuten, 5
km na wschód od miasta. Wybudowany w 1882 roku, stanowił część starej
równoległej drogi.
Śladami trolli i Wilhelma II
Kierując się na północ od Geiranger, wjeżdża się na wąską i krętą Drogę
Orłów, zachwycającą przede wszystkim przepięknym widokiem na cały fiord. Dalej,
trzymając się wciąż drogi 63, dociera się do jednej z głównych atrakcji
Norwegii, Drogi Trolli. Jest ona otwarta jedynie latem, a pokonanie jej wymaga doświadczenia
i mocnych nerwów. Zakręty wynoszą tu po 180º, nachylenie 12%, miejscami nie ma
zabezpieczającej barierki, zaś kierowców rozpraszają przez cały czas niesamowite
widoki. U szczytu, na wysokości 852 m n. p. m. wybudowano zwisającą nad
przepaścią platformę, z której widać całą trasę i dwa wodospady. Jeden z nich,
Stigfossen, przecina drogę w połowie i znika pod malowniczym mostkiem, przy którym
zatrzymują się kierowcy. Nadjeżdżających z dołu turystów wita zaś jedyna w
swoim rodzaju tablica „uwaga na trolle”. Warto przy tej okazji wspomnieć, że te
sympatyczne stworki (dostępne w każdym sklepie z pamiątkami) są narodową
maskotką Norwegii. Zajmują one istotne miejsce w lokalnych baśniach, legendach
i świadomości mieszkańców.
2 godziny później jesteśmy już w pięknie położonym Ålesund, pierwszym
większym mieście po czterech dniach przebywania z dala od cywilizacji. Po
wielkim pożarze w 1904 roku, Ålesund zostało odbudowane w modnym wówczas stylu
secesyjnym, który dominuje zwłaszcza na ulicy Kongens gate. Spacer tymi
uliczkami, czy też deptakiem wzdłuż kanałów (dzięki którym miastu przyznano
miano „Wenecji Północy”) z pewnością cieszy oko, jednakże największe wrażenie
robi widok z góry Aksla, oddalonej od centrum o 20 minut na piechotę. Widać z
niej całe miasto, zatoki oraz wynurzające się z morza górzyste wysepki. Warto
jest wybrać się tam późnym letnim wieczorem, kiedy niebo nad północnym
horyzontem przechodzi z jasnego błękitu do ciemnego granatu na południu.
Balestrand, nieduży i spokojny kurort nad Sognefjorden, tradycjami sięgający końca XIX wieku to miejsce naszego kolejnego noclegu. Najpiękniejszym budynkiem okolicy jest słynny hotel Kviknes, w którym zatrzymywał się wspomniany już niemiecki cesarz Wilhelm II. Apartament, w którym mieszkał, do dziś pozostaje w niezmienionym stanie, zaś na pokój w historycznej części hotelu pozwolić sobie mogą jedynie najzamożniejsi turyści. Nowsza część została dobudowana w latach 60., lecz śniadania dla wszystkich gości odbywają się w pięknej starej sali.
Balestrand, nieduży i spokojny kurort nad Sognefjorden, tradycjami sięgający końca XIX wieku to miejsce naszego kolejnego noclegu. Najpiękniejszym budynkiem okolicy jest słynny hotel Kviknes, w którym zatrzymywał się wspomniany już niemiecki cesarz Wilhelm II. Apartament, w którym mieszkał, do dziś pozostaje w niezmienionym stanie, zaś na pokój w historycznej części hotelu pozwolić sobie mogą jedynie najzamożniejsi turyści. Nowsza część została dobudowana w latach 60., lecz śniadania dla wszystkich gości odbywają się w pięknej starej sali.
Na przeciwległym brzegu fiordu leży miasteczko Vik. Aby do niego dotrzeć, najpierw
trzeba przeprawić się promem z Dragsvik do Vangsnes. Na
miejscu zainteresowani mogą bezpłatnie zwiedzić Muzeum Łodzi Motorowych. Na
największa uwagę natomiast zasługuje XII-wieczny drewniany kościółek klepkowy
(tzw. stavkirke) Hopperstad. W całej Norwegii jest jeszcze 27 tego typu budowli, z
czego kościół w Ornes figuruje na liście Światowego Dziedzictwa
Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
Wszystkie pokryte są gontem przypominającym smoczą łuskę i pięknymi
rzeźbieniami. W Vik jest jednak jeszcze jeden kościół z tego okresu, XII-wieczny kamienny Hove,
znacznie rzadziej odwiedzany przez turystów.
Po południu następnego dnia docieramy do Bergen, ostatniego przystanku na mapie naszej podróży. To hanzeatyckie miasto rozkwitło już w średniowieczu i do połowy XIX wieku było największym miastem w Norwegii. Piękną pamiątkę po kupcach hanzeatyckich stanowi charakterystyczna dzielnica Bryggen (również wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO). Bergen kojarzone jest
przede wszystkim właśnie z tą kolorową zabudową. W półmroku między domami,
wzdłuż wąskich drewnianych chodników, poukrywane są sklepiki, kawiarnie i
muzea. Koniecznie
trzeba się też wybrać na targ Torget, na którym można spróbować norweskich
specjałów, jak chociażby mięso renifera czy wieloryba. Do historycznych
atrakcji miasta należą natomiast: katedra (Domkirken), kościół Najświętszej
Marii Panny (Mariakirken) oraz twierdza Bergenhus. Na sam koniec warto obejrzeć
panoramę miasta z jednego ze wzgórz: Fløyen lub Ulriken. Na pierwsze z nich dociera kolej
szynowa, na drugie, najwyższe – kolej linowa.
Trzeba przyznać, że coraz więcej Polaków rezygnuje latem z wypoczynku pod
palmami na rzecz norweskiej przygody. W dalszym ciągu jednak ten kraj, choć na
wyciągnięcie ręki, jest w pewnym sensie egzotyczny. Nie ma lepszego miejsca, by
odetchnąć od miejskiego zgiełku i zachwycić się pięknem przyrody. Miejsca,
gdzie widok za każdym kolejnym zakrętem zachwyca jeszcze bardziej, niż
poprzedni, gdzie walka (a może współpraca) dwóch żywiołów: wody i ziemi
pozostawiła tak żywy ślad. Jak dobrze, że to tak blisko!
* Ten artykuł zdobył wyróżnienie w konkursie Świata Podróżników.
* Ten artykuł zdobył wyróżnienie w konkursie Świata Podróżników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz