Strony

poniedziałek, 21 maja 2012

Norwegia: między Bergen a Ålesund*


To kraj dla miłośników aktywnego wypoczynku i dla spragnionych bliskości nieskażonej przyrody. Niełatwo jest oprzeć się zapierającym dech w piersiach widokom, smakowi truskawek, jaki pamiętamy z dzieciństwa i bezkresnym niezamieszkanym przestrzeniom. Norwegia uzależnia. Ci, którzy odwiedzili ją latem, zapragną wrócić zimą, by obserwować zjawisko zorzy polarnej. To wszystko sprawia, że w przewodnikach i artykułach o tym kraju najczęściej przewijającym się słowem jest „malowniczy”.

Przygotowując się do tego wyjazdu, zastanawiałam się długo, czego mogę się po Norwegii spodziewać. I to nie tylko przez zwykłą ciekawość podróżnika odbywającego na przód w myślach swoją wyprawę, a głównie ze względów praktycznych. Odkąd na polski rynek weszły norweskie tanie linie lotnicze, wielu moich znajomych zdążyło już Norwegię odwiedzić. Nie wszyscy jednak trafili na taką pogodę, jakiej by sobie życzył urlopowicz. Choć klimat wyznacza tu sezon turystyczny między czerwcem a sierpniem, wcale nie należy się wtedy spodziewać upałów, słońca i lata, jakiego potrafimy doświadczyć w Polsce. Co więc powinnam zabrać ze sobą do kraju o tak niestabilnej pogodzie?

Konfrontacje
Istotnie, w Bergen przywitał nas deszcz. Wcale mnie to nie zdziwiło, ani nie zmartwiło. W tym kraju, który przewodzi w rankingach najbogatszych państw świata, firmy płacą za hobby swoich pracowników, aby ci – ze względu na przekraczającą normę liczbę dni deszczowych i pochmurnych w roku - nie popadli w depresję. Nie odczuwamy wcale zimna (+14’C), a opady deszczu rekompensuje nam wszechobecna zieleń o odcieniu tak intensywnym, jak gdyby patrzyło się na nią przez okulary z filtrem polaryzacyjnym. Zresztą nie byłoby jej tutaj, gdyby nie ten deszcz…
Pierwszy dzień to przede wszystkim konfrontacje. Porównuję moje dotychczasowe skandynawskie doświadczenia oraz wykształcone przez lata stereotypy z zastaną rzeczywistością. Co rzuca się od razu w oczy, to przyroda. Norwegia w bardzo dużym stopniu opiera na niej swoje kampanie promocyjno-wizerunkowe i faktycznie, choć jeszcze nie dojechaliśmy do spektakularnych fiordów, zachwycają już te skaliste grzbiety, z których co chwilę spływają monumentalnie wysokie wodospady. Choć przez następny tydzień naliczymy ich setki i staną się one dla nas codziennym widokiem, za każdym razem będą tak samo zdumiewały. Natura odgrywa pierwszoplanową rolę w życiu Norwegów i wydaje się, ze niemal wszystko jest tu zbudowane z drewna. Nie tylko domki, ale nawet już podłoga lotniska (do złudzenia przypominającego IKEĘ), przystanki autobusowe po drodze, czy nasz pierwszy  hotel – to wszystko jest drewniane. Co mnie zaskakuje, to częstotliwość, z jaką pojawia się norweska flaga. Niczym w niedoścignionych pod tym względem (jak do tej pory mi się wydawało) Stanach Zjednoczonych, flaga wisi na maszcie przed niemal każdym mijanym przez nas domem, a nawet zdobi wnętrza kawiarni. W większości budynków, aby zwiększyć dopływ światła, okna są duże i pozbawione szprosów. Powoli tworzy się w mojej głowie definicja stylu norweskiego…
Wizyta w pierwszym sklepie spożywczym daje odpowiedź na pytanie: czy te legendarne ceny naprawdę są tak wysokie? Słyszałam kiedyś anegdotę o polskich studentach, którzy przyjechali na wymianę do Bergen. Bardziej opłacało im się latać co dwa tygodnie do Polski i przywozić ze sobą walizkę jedzenia, niż kupować je tutaj. To prawda. W zależności od kategorii, produkty są do 10 razy droższe niż w Polsce. Najzwyklejszy baton kosztuje po przeliczeniu 10 zł. Benzyna - ponad 7 zł za litr. Kolejne godziny odkrywają przede mną nowe, ciekawe oblicze tego kraju. Po pierwsze, jest to chyba jeden z najsurowszych krajów Europy pod względem przepisów prawa drogowego. Rzadko kiedy można jechać tu szybciej, niż 70-80 km/godz. Po drugie, wszyscy napotkani dotąd ludzie mówią płynnie po angielsku, łącznie z kasjerką w podeszłym wieku.
Pierwszą noc spędzamy w niewielkiej miejscowości Flåm, położonej na północny wschód od Bergen, na końcu najdłuższego i najgłębszego z norweskich fiordów, Sognefjorden, a właściwie nad jego odnogą Aurlandsfjorden. W sezonie łatwiej jest tu spotkać turystę, niż rodowitego mieszkańca i trafić do sklepu z pamiątkami (skąd inąd o bogatym asortymencie) niż do zwykłego budynku mieszkalnego.

Norweskie rekordy
Jest już prawie połowa sierpnia, a Słońce zachodzi tu około godziny 22 i wstaje wcześnie rano. Miłośnicy snu nie będą zachwyceni. Jednakże czymś, co z pewnością postawi na nogi każdego śpiocha, jest widok za oknem. Oto do malutkiego Flåm przybija jeden z największych statków pasażerskich na świecie, Queen Mary 2. Rozmiarami przewyższa on nasz kameralny hotelik i całkowicie przysłania widok gór. Wkrótce pasażerowie liniowca opanują całe miasteczko. Jak się potem okazuje, ten największy liniowiec transatlantycki kursujący normalnie na trasie Southampton – Nowy Jork, wypływa od czasu do czasu w rejsy kontynentalne, jak ten po Skandynawii.
Kolejną atrakcją jest przejażdżka słynną koleją Flåmsbana na trasie Flåm-Myrdal. Nie bez przyczyny zaliczana jest ona do największych osiągnięć techniki swoich czasów. Flåmsbana powstawała na początku XX wieku, a jej budowa zajęła 20 lat. Różnica poziomów wynosi 863,5 metra, a stopień nachylenia na przeważającym odcinku przewyższa 55,56%. Dziś zabytkowe wagony wożą tylko turystów, którzy podczas takiej godzinnej przejażdżki mogą podziwiać z okien pociągu stary kościółek, wodospady, doliny i jeziora oraz ręcznie kute tunele.
Następny przystanek, Aurland to mieścinka, której centrum wyznacza XII-wieczny kościółek, a jedną z głównych atrakcji jest przepiękny widok na Aurlandsfjorden. Na drodze wylotowej znajduje się Lærdalstunnelen, najdłuższy na świecie tunel drogowy, którego długość wynosi 24,5km. Aby kierowca nie poczuł się znużony niekończącym się ciągiem białych lamp, skonstruowano tu 3 kolorowe instalacje świetlne. Po drugiej stronie Lærdalstunnelen znajduje się miasto Lærdal, gdzie w 1996 roku miało miejsce uroczyste otwarcie Norweskiego Centrum Dzikiego Łososia z udziałem króla Haralda. Napotkane dotąd przez nas domy raczej nie odbiegają od przyjętych wzorców, jednak prawdziwą wystawą norweskiego charakteru jest uliczka Oyragata usłana malowniczymi chatkami.
Po krótkiej przeprawie promowej docieramy do osady u podnóża lodowca Jostedalsbreen. Jest to największy europejski lodowiec o łącznej powierzchni 486 km2. Jedna z największych i najłatwiej dostępnych odnóg nosi nazwę Nigardsbreen i to właśnie ten jęzor zamierzamy podbić jutro. Korzystając jednak z ładnej pogody, za drobną opłatą wjeżdżamy na teren rezerwatu, by z brzegu jeziora  zbadać, co nas czeka następnego dnia.

Lodowce i fiordy
Po śniadaniu wyruszamy do centrum informacji Breheimsenteret. Każda chętna osoba może wziąć udział w wyprawie na lodowiec zorganizowanej przez tę placówkę i nie potrzeba do tego żadnego specjalnego przygotowania. Jedynym ograniczeniem jest wiek. Trzeba mieć ukończone 6, 12 lub 15 lat (dla poszczególnych stopni trudności). Centrum zapewnia odpowiedni sprzęt oraz opiekę przewodnika, a podczas takiej wycieczki można poczuć się jak prawdziwy alpinista. Jak mówi nasz przewodnik, mamy szczęście do pogody. Choć zapowiadano deszcz, jest dość ciepło i wcale nie pada. Lodowiec Jostedal jeszcze 300 lat temu sięgał kilka kilometrów dalej w głąb lądu. Obecnie się cofa, lecz tak naprawdę trudno jest przewidzieć jego zachowanie. Wystarczą regularne opady śniegu, by jego ramiona znów się zaczęły rozrastać.  
Wczesnym popołudniem ruszamy na wschód drogą 55. Nie jest ona wyszczególniona w przewodnikach, lecz podróż dostarcza niezapomnianych wrażeń.  Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie wraz z wysokością, która w kulminacyjnym punkcie osiąga niemal 1500 m n. p. m. Temperatura powietrza spada wówczas do 4ºC, a za oknem widać groźne czarne skały i czapy lodowców zsuwające się po ich zboczach. Roślinność jest już bardzo uboga i widok ten przywodzi na myśl krajobraz dalekiej północy. Gdzie niegdzie, wśród polodowcowych jeziorek wyrastają drewniane chatki, które można wynająć za drobną opłatą. Stoją one otwarte, a pieniądze wrzuca się po prostu do zamontowanych w nich skrzynek. Jest to bardzo popularna forma spędzania wakacji wśród norweskich turystów.  
Po 4 godzinach jazdy jesteśmy w Geiranger, u brzegu najsłynniejszego i najbardziej malowniczego Geirangerfjorden. Jego zbocza, porośnięte bujną zielenią, są tak strome, jakby się kiedyś łączyły u góry, tworząc tunel. W 2005 Geirangerfjorden został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i  Przyrodniczego UNESCO. Chociaż niebo skrywa się za chmurami, kolejnego dnia decydujemy się na wycieczkę statkiem. To nasz jedyny pełny dzień nad fiordem, więc trzeba go maksymalnie wykorzystać. Szczyty znikają niestety w chmurach, a deszcz i zimny wiatr wyganiają nas pod pokład. Mamy okazję zobaczyć dwa słynne wodospady: Siedem Sióstr i Welon, jednak nie robią one nas takiego wrażenia, jak inne dotąd napotkane. Dochodzimy do wniosku, że fiordy o wiele bardziej zjawiskowo przedstawiają się z góry. Dlatego też po południu, kiedy pogoda się poprawia, jedziemy na położoną 2 km od centrum półkę skalną, znaną nam już z kartek i folderów. Tu niepotrzebny jest zaawansowany sprzęt fotograficzny, by zrobić podobne pocztówkowe zdjęcie.
Ostatnim naszym dzisiejszym celem będzie Dalsnibba, punkt obserwacyjny położony na wysokości 1495 m n. p. m. Wstęp jest płatny i można tam dojechać zbaczając z drogi nr 63. Niestety, szczyt wciąż jest spowity chmurami, temperatura wynosi 3ºC i pada śnieg, więc widoczność ograniczona jest do kilku metrów. Zamiast tego, zatrzymujemy się przy kamiennym moście Knuten, 5 km na wschód od miasta. Wybudowany w 1882 roku, stanowił część starej równoległej drogi.

Śladami trolli i Wilhelma II
Kierując się na północ od Geiranger, wjeżdża się na wąską i krętą Drogę Orłów, zachwycającą przede wszystkim przepięknym widokiem na cały fiord. Dalej, trzymając się wciąż drogi 63, dociera się do jednej z głównych atrakcji Norwegii, Drogi Trolli. Jest ona otwarta jedynie latem, a pokonanie jej wymaga doświadczenia i mocnych nerwów. Zakręty wynoszą tu po 180º, nachylenie 12%, miejscami nie ma zabezpieczającej barierki, zaś kierowców rozpraszają przez cały czas niesamowite widoki. U szczytu, na wysokości 852 m n. p. m. wybudowano zwisającą nad przepaścią platformę, z której widać całą trasę i dwa wodospady. Jeden z nich, Stigfossen, przecina drogę w połowie i znika pod malowniczym mostkiem, przy którym zatrzymują się kierowcy. Nadjeżdżających z dołu turystów wita zaś jedyna w swoim rodzaju tablica „uwaga na trolle”. Warto przy tej okazji wspomnieć, że te sympatyczne stworki (dostępne w każdym sklepie z pamiątkami) są narodową maskotką Norwegii. Zajmują one istotne miejsce w lokalnych baśniach, legendach i świadomości mieszkańców.
2 godziny później jesteśmy już w pięknie położonym Ålesund, pierwszym większym mieście po czterech dniach przebywania z dala od cywilizacji. Po wielkim pożarze w 1904 roku, Ålesund zostało odbudowane w modnym wówczas stylu secesyjnym, który dominuje zwłaszcza na ulicy Kongens gate. Spacer tymi uliczkami, czy też deptakiem wzdłuż kanałów (dzięki którym miastu przyznano miano „Wenecji Północy”) z pewnością cieszy oko, jednakże największe wrażenie robi widok z góry Aksla, oddalonej od centrum o 20 minut na piechotę. Widać z niej całe miasto, zatoki oraz wynurzające się z morza górzyste wysepki. Warto jest wybrać się tam późnym letnim wieczorem, kiedy niebo nad północnym horyzontem przechodzi z jasnego błękitu do ciemnego granatu na południu. 
Balestrand, nieduży i spokojny kurort nad Sognefjorden, tradycjami sięgający końca XIX wieku to miejsce naszego kolejnego noclegu. Najpiękniejszym budynkiem okolicy jest słynny hotel Kviknes, w którym zatrzymywał się wspomniany już niemiecki cesarz Wilhelm II. Apartament, w którym mieszkał, do dziś pozostaje w niezmienionym stanie, zaś na pokój w historycznej części hotelu pozwolić sobie mogą jedynie najzamożniejsi turyści. Nowsza część została dobudowana w latach 60., lecz śniadania dla wszystkich gości odbywają się w pięknej starej sali. 
Na przeciwległym brzegu fiordu leży miasteczko Vik. Aby do niego dotrzeć, najpierw trzeba  przeprawić się promem z Dragsvik do Vangsnes. Na miejscu zainteresowani mogą bezpłatnie zwiedzić Muzeum Łodzi Motorowych. Na największa uwagę natomiast zasługuje XII-wieczny drewniany kościółek klepkowy (tzw. stavkirke) Hopperstad. W całej Norwegii jest jeszcze 27 tego typu budowli, z czego kościół w Ornes figuruje na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i  Przyrodniczego UNESCO. Wszystkie pokryte są gontem przypominającym smoczą łuskę i pięknymi rzeźbieniami. W Vik jest jednak jeszcze jeden kościół z tego okresu, XII-wieczny kamienny Hove, znacznie rzadziej odwiedzany przez turystów.

Po południu następnego dnia docieramy do Bergen, ostatniego przystanku na mapie naszej podróży. To hanzeatyckie miasto rozkwitło już w średniowieczu i do połowy XIX wieku było największym miastem w Norwegii. Piękną pamiątkę po kupcach hanzeatyckich stanowi charakterystyczna dzielnica Bryggen (również wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i  Przyrodniczego UNESCO). Bergen kojarzone jest przede wszystkim właśnie z tą kolorową zabudową. W półmroku między domami, wzdłuż wąskich drewnianych chodników, poukrywane są sklepiki, kawiarnie i muzea. Koniecznie trzeba się też wybrać na targ Torget, na którym można spróbować norweskich specjałów, jak chociażby mięso renifera czy wieloryba. Do historycznych atrakcji miasta należą natomiast: katedra (Domkirken), kościół Najświętszej Marii Panny (Mariakirken) oraz twierdza Bergenhus. Na sam koniec warto obejrzeć panoramę miasta z jednego ze wzgórz: Fløyen lub Ulriken. Na pierwsze z nich dociera kolej szynowa, na drugie, najwyższe – kolej linowa.

Trzeba przyznać, że coraz więcej Polaków rezygnuje latem z wypoczynku pod palmami na rzecz norweskiej przygody. W dalszym ciągu jednak ten kraj, choć na wyciągnięcie ręki, jest w pewnym sensie egzotyczny. Nie ma lepszego miejsca, by odetchnąć od miejskiego zgiełku i zachwycić się pięknem przyrody. Miejsca, gdzie widok za każdym kolejnym zakrętem zachwyca jeszcze bardziej, niż poprzedni, gdzie walka (a może współpraca) dwóch żywiołów: wody i ziemi pozostawiła tak żywy ślad. Jak dobrze, że to tak blisko!

* Ten artykuł zdobył wyróżnienie w konkursie Świata Podróżników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz