Strony

środa, 19 listopada 2014

Shaolin

Poszukiwania autentycznych Chin, kiedy miałam do dyspozycji dwa dni, a moją bazą wypadową był Szanghaj, przywiodły mnie do Klasztoru Shaolin. Od razu wiedziałam, że to jedno z tych miejsc w Chinach, które muszę zobaczyć. Na Wielki Mur Chiński łatwiej będzie w przyszłości wrócić, a żeby dotrzeć nad rzekę Li, potrzeba było więcej czasu i większej responsywności ze strony obsługi klienta w lokalnych tanich liniach lotniczych.

Klasztor Shaolin wydał mi się idealnym celem samotnej podróży, takiej z gatunku „szukam odpowiedzi na pytanie, co zrobić ze swoim życiem?”. To nie tylko kolebka kung fu, którego nauki w sumie nie miałam nigdy w planach, ale również techniki medytacji, którą miałam okazję poznać w Austrii. Wśród tłumów chińskich wycieczek odpowiedzi na moje pytanie nie znalazłam, ale na pewno czuć w tym miejscu jakąś wyjątkową aurę.

Klasztor Shaolin leży w Dengfeng, dwie godziny jazdy autobusem na zachód od Zhengzhou, w prowincji Henan. Cała tzw. scenic area, objęta płatnym wstępem, składa się z właściwej świątyni, Lasu Pagód, czyli cmentarza, na którym chowano wybitnych mnichów, centrum treningowego – areny komercyjnych lecz imponujących pokazów, kilku mniejszych świątyń w górach, do których można się wspiąć lub dojechać kolejką linową i centrum turystycznego, czyli uliczki z kilkoma hostelami i sklepikami. Od rana pełno tu zwiedzających, głównie chińskich, więc podobnie jak w całym kraju, ciężko jest dogadać się w innym niż chiński języku. Nie jest łatwo nieznającym go turystom, którzy podróżują w pojedynkę.

Choć początki Klasztoru datowane są na V wiek, a już od XVI wieku był on przedmiotem badań i opracowań monograficznych, sławę w świecie zyskał dzięki superprodukcji „KlasztorShaolin” z 1982 roku. Stał się wówczas celem wycieczek, a na całym świecie powstały oficjalne filie, w których naucza się kung fu. Pierwotnie wzgórza otaczające dzisiejszy klasztorny teren były świętym miejscem dla hinduistów. Mnichom buddyjskim, którzy tu potem osiedli, w okresie dynastii Ming powierzono zadanie stworzenia milicji w służbie cesarstwa. Zawdzięczali to biegłości w sztukach walki: najpierw w walce kijami, potem w walce wręcz. Do dziś są mistrzami we wszystkich wykształconych na przestrzeni wieków stylach. Badacze dziwią się, dlaczego jako wyznawcy buddyzmu, mnisi nie stronili od przemocy a co więcej, spożywali mięso. Tłumaczy się to dziś na kilka sposobów, przede wszystkim cesarskim dekretem uchylającym ten zakaz. Mnisi traktowali treningi również jako formę ćwiczenia duchowego. Mało kto może dorównać im zwinnością. Z czasem do kanonu sztuk walki włączono również stosowaną przez nich technikę medytacji polegającą na skupieniu wewnętrznej siły qi w danej części ciała, co podnosi odporność na zewnętrzne bodźce. Nie wiedzieć czemu, w polskiej literaturze ciężko jest znaleźć cokolwiek na ten temat*, podczas gdy na przykład w Austrii i Niemczech poświęcone są medytacji Shaolin całe kursy. 

Można dziś wyróżnić kilka kategorii mnichów. Są tacy, którzy nie mają kontaktu z turystami i przestrzegają wszystkich zasad łącznie z wegetarianizmem. Najniżej w hierarchii stoją ci, których głównym zadaniem jest udział w pokazach dla zwiedzających. W Shaolin tajniki kung fu zagłębiają już sześcioletnie dzieciaki - zarówno chłopcy, jak i dziewczynki. Po ukończeniu szkolenia mają kilka możliwości. Niektórzy adepci zostają mnichami w Klasztorze, inni wyruszają w świat by nauczać kung fu, jeszcze inni stawiają na karierę aktorską lub sportową. Na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie kung fu było dyscypliną pokazową, a dyplom Shaolin otwiera drogę do narodowej reprezentacji. W samym Dengfeng działa wiele szkół, które próbują zarobić na sławie Shaolinu, jednak najbardziej autentyczne przeżycia gwarantuje zamieszkanie na terenie Klasztoru, gdzie można poobserwować ćwiczące dzieci i osobiście wziąć udział w kilku treningach. Warto więc zostać tu na kilka dni, wyciszyć się i bez pośpiechu korzystać z duchowych uroków tego miejsca.


*zainteresowanym tym tematem polecam opracowanie M. Shahar, „Klasztor Shaolin.  Hitoria, religia i chińskie sztuki walki”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Karków 2011.

czwartek, 4 września 2014

Pół dnia w Dubaju

Uznawane za jedne z najlepszych na świecie linii lotniczych Emirates Airlines często proponują najkorzystniejsze cenowo połączenia z krajami azjatyckimi. Wybór tego przewoźnika oznacza więc przesiadkę w Dubaju i odkąd zniesiono obowiązek wizowy dla Polaków, o ile nie jest to docelowe miejsce podróży, można pobieżnie zwiedzić miasto. Przynajmniej tyle, na ile się da przez tych kilka-kilkanaście godzin.


Na początek krótka refleksja odnośnie Emirates Airlines. Linie szczycą się uśmiechniętym, młodym i międzynarodowym personelem. Nie oczekujcie jednak technologicznych kokosów na trasie Warszawa-Dubaj. Latają na niej maszyny starsze niż na innych trasach, może się również zdarzyć, że zamiast do rękawa, zostaniecie skierowani do autobusu.


Sam Dubaj budzi skrajne emocje, bo faktycznie trzeba umieć zachwycić się gąszczem wieżowców wybudowanych po środku niczego, gdzie jeszcze 35 lat temu najwyższy budynek miał 23 metry wysokości. Może jednak warto wstrzymać się z wizytą jeszcze kilka lat – ogromne przestrzenie między budowlami wciąż są niezagospodarowane i sprawiają wrażenie placu budowy. Wiele obiektów powstaje z okazji targów EXPO, jakie odbędą się tu w 2020 roku. W 2025 roku ma stać w Dubaju 3000 wieżowców. Różnica między panoramą miasta dziś i za 10 lat może być taka jak między 1991 a 2005 rokiem.
źródło: burjkhalifahtower.com
W kilkanaście godzin na pewno nie da się zobaczyć tyle miasta, by można było potem wypowiedzieć się na jego temat z przekonaniem o słuszności własnych spostrzeżeń. Zwłaszcza, jeśli jesteśmy zmęczeni podróżą, śpieszymy się na kolejny lot, a pot zalewa nam czoło. Ja skupiłam się na nowoczesnej części, choć w tej starej jest wiele godnych uwagi miejsc, a i tak zrealizowałam tylko 50% pierwotnego planu.

Dubaj od dawna bardzo mnie ciekawił i choć w trakcie mojej wizyty nie zaspokoiłam całkiem tej ciekawości, przynajmniej kilka razy przetarłam oczy ze zdumienia. Nie wszędzie przecież w niedalekiej odległości od siebie znajdują się najwyższy budynek świata (imponująca Burdż Chalifa), najsłynniejszy hotel (luksusowy Burdż al-Arab), ośmiopasmowa autostrada i dwa półwyspy w kształcie palm. Jest też największe na świecie centrum handlowe (Dubai Mall, 470 tysięcy mkw.), gdzie można zanurkować w ogromnym akwarium z rekinami, oczywiście za odpowiednią opłatą. Z kolei w Mall of the Emirates da się pojeździć na nartach na zadaszonym stoku wśród pingwinów. To nie lada atrakcja, gdyż w sierpniu temperatura na zewnątrz nierzadko przekracza 45’C. Może właśnie dlatego największe wrażenie wywarł na mnie oferujący dużo bardziej komfortową temperaturę Dubai Mall. Potrzeba i tygodnia, by zwiedzić w niemym zachwycie wszystkie jego korytarze. Do tego jest czysto, pachnąco, przyjemnie, w tle gra nienarzucająca się muzyka. Ogromne przestrzenie zajmują eleganckie kawiarnie i producenci francuskich makaronów czy… czekolady z mleka wielbłąda. No i oczywiście butiki najsłynniejszych domów mody (choć nie tylko tych najdroższych) – każda jedna wystawa jest małym dziełem sztuki. Nie mieć tu swojego sklepu to tak jak nie mieć go w Mediolanie czy Paryżu.

Co ciekawe, można tu dotrzeć z lotniska komunikacją miejską, nie doświadczywszy wcale tego niewyobrażalnego upału. Stacje metra są klimatyzowane, a nadjeżdżające wagony przywodzą trochę na myśl filmy science fiction. Nawet w metrze istnieje pierwsza klasa, gold class. Wystarczy wykupić nieco droższą taryfę, by móc podróżować w pierwszym wagonie, z najlepszym widokiem na miasto. Ze stacji metra do galerii handlowej wiedzie około kilometrowy korytarz, rzecz jasna klimatyzowany.

Rezerwując nocleg przez booking.com, warto zdecydować się na taki, który oferuje możliwość bezpłatnego anulowania zamówienia. Na tydzień przed przyjazdem ceny są zazwyczaj dużo niższe i można trafić na atrakcyjną ofertę hotelu o wysokim standardzie. Najtańsze hotele znajdują się w starej dzielnicy Deira, położonej bliżej lotniska. W miarę oddalania się w stronę Business Bay, Dubai Marina i Palm Jumeirah, stawki rosną.

Nawet jeśli przesiadka jest na tyle krótka, że nie starczy czasu by udać się do centrum, namiastkę opisanych wyżej atrakcji oferuje samo lotnisko, które imponuje rozmachem. Wystarczy policzyć podróżnych na schodach wiodących do hali przylotów, którzy na jej widok wyjmują aparaty. 

środa, 9 lipca 2014

Jak smakuje Bliski Wschód

Polacy polubili kuchnię bliskowschodnią - nie tylko tanie budki z kebabem, ale przede wszystkim nowe, modne lokale typu humus bar. Kuchnia bliskowschodnia jest zdrowa i smaczna, zaś kucharzom stwarza szerokie pole do popisu (odkąd odkryłam humus, próbowałam przyrządzić go w domu chyba ze wszystkich możliwych składników). Warto przyjrzeć się tej części świata od kuchni.


Rys geograficzny
Splot czynników historycznych i geograficznych sprawił, że możemy rozpatrywać kuchnię kilkunastu krajów Bliskiego Wschodu jako kuchnię jednego regionu, ponieważ przez wieki przenikały się ich wzajemne wpływy. Pod pojęciem Bliskiego Wschodu kryją się więc: Arabia Saudyjska, Bahrajn, Egipt, Irak, Iran, Izrael z Palestyną, Jemen, Jordania, Katar, Kuwejt, Liban, Oman, Syria, Turcja czy Zjednoczone Emiraty Arabskie, a w kuchni tego regionu wyodrębnić można: turecką, arabską, izraelską i perską. Choć nawet kilka tysięcy kilometrów dalej odnajdziemy podobne składniki i przepisy, jak chociażby w Maroko. Wśród wymienionych „grup” w Polsce chyba najmniej znana jest kuchnia perska. Irański chleb z dodatkiem wody różanej lub szafranu jest jednym z najbardziej charakterystycznych jej dań.

Główne składniki
W bliskowschodniej kuchni królują warzywa (bakłażan, pomidor, papryka, cukinia), owoce (granat, cytryna, figa – dodawane również do dań głównych), zioła oraz rośliny strączkowe (ciecierzyca, soczewica, bób). Mięsa reprezentowane są przede wszystkim przez jagnięcinę i baraninę, podawane nierzadko w towarzystwie jogurtu.
Mieszkańcy tego regionu nie wyobrażają sobie życia bez humusu – pasty z ciecierzycy i zmiksowanych ziaren sezamu (pasta tahini). Wymyślony według legendy przez sułtana Saladyna w czasach wypraw krzyżowych, jest dziś przedmiotem sporu między Izraelem a Libanem. Arabowie, którym nie udało się zastrzec praw do produkcji humusu, oskarżają Izrael o przywłaszczenie sobie tej nazwy. Humus jest bogaty w białko roślinne i razem z pieczywem oraz mlekiem wielbłąda jest nieodłącznym elementem śniadania Beduinów, którzy tak posileni, mogą następnie wędrować przez cały dzień przez pustynię. Kraje Bliskiego Wschodu mają swoje odmiany kebabu, lecz co ciekawe, nazwa ta wywodzi się ponoć właśnie z języka perskiego.

Kultura jedzenia
Wysoka kultura jedzenia przejawia się tu celebrowaniem posiłków i licznymi tradycjami towarzyszącymi poszczególnym okazjom, jak narodziny dziecka, ślub czy pogrzeb. Na co dzień na śniadanie (w piątki spożywane nieco później) podaje się zazwyczaj chleb, jogurt, oliwki, daktyle, białe sery, dżemy i konfitury. Główny posiłek serwowany jest w ciągu dnia i składa się dań mięsno-warzywnych (lub rybnych w regionach nadmorskich). Dominujące dodatki to: kasze, ryż, pieczywo i świeże warzywa. Kolacja, podobnie do śniadania, jest skromniejsza i podawana na zimno, chyba że przygotowana została dla gości, którym gospodarze nigdy niczego nie żałują. Taką specjalną kolację kończy wniesienie na stół słodyczy, owoców i kawy. Ta zaś bywa tu mocna, czarna, z fusami i podawana na przykład kardamonem. Smakuje wyśmienicie nawet w plastikowym kubku! Co ciekawe, dania pojawiają się na stole jednocześnie i uczestniczący w tym rytuale powinni spróbować wszystkiego po trochu. Z kolei w Ramadanie, czyli miesiącu postu, jada się tylko dwa posiłki: przed i po zachodzie słońca. Ten pierwszy powinien dostarczyć sił na cały dzień. Wieczorny posiłek składa się natomiast z trzech dań: daktyli, zupy i dania głównego.

Bliski Wschód w Warszawie
W poszukiwaniu bliskowschodnich smaków warto zajrzeć na Poznańską. Ostatnio w Warszawie otworzyło się sporo restauracji, w których można spróbować najpopularniejszych potraw kuchni libańskiej czy marokańskiej, lecz moim zdaniem na ich tle zdecydowanie wyróżnia się Beirut hummus & music bar. Od mojej ostatniej wizyty w tym miejscu minęły co prawda dwa lata, ale to przy Poznańskiej powstały pierwsze lokale oferujące coś nowego, unikalnego (jak chociażby zlokalizowana po drugiej stronie ulicy Tel-Aviv Cafe). Beirut może nie jest najtańszy, a ich humus mógłby być podawany w mniej prowizorycznych naczyniach, ale główna zaleta tego miejsca tkwi w najważniejszym: menu (nie można nie zamówić bakłażana z pestkami granatu i orzeźwiającej mięty) i wystroju (kafelki na ścianach, otwierane latem okna), który przybliża atmosferę do tej panującej (zapewne) w tytułowym mieście. 

niedziela, 13 kwietnia 2014

Warsaw’s multitap bars

Po burger barach, kawiarniach z bubble tea i stoiskach z mrożonymi jogurtami, na warszawski rynek gastronomiczny wkroczyły multitap bary. O ile ciężko mi zrozumieć te dwa pierwsze trendy - a przynajmniej skalę zjawiska - tak ten ostatni przyjmuję ze sporym zadowoleniem. Nowe lokale wciąż powstają, lecz nie w aż tak szybkim tempie, by cierpiała na tym popularność poszczególnych pubów. 

Brakuje mi w Polsce kultury picia alkoholi. W Tbilisi są winiarnie, w których można usiąść i napić się wina. W Alzacji można spróbować kilku gatunków w specjalnych małych kieliszkach zanim kupi się to najlepsze. W Belgii natomiast do rangi wytwornego trunku urasta piwo, kojarzone u nas raczej z puszką, kanapą i golonką. Tam podawane jest w kieliszkach, w których nabiera zupełnie innego smaku. Belgijskie piwo należy do moich ulubionych ze względu na różnorodność gatunków i bogactwo smaków (nawet te kilkunastoprocentowe charakteryzują się owocową nutą).

Multitap bars to idealne miejsce na spotkanie w gronie znajomych w letni wieczór – możecie tu spróbować co najmniej kilkunastu gatunków piw z kija i kilkudziesięciu butelkowanych, w nieco innej scenerii niż przy drewnianej ławie, z plastikowego kubka, jak to się do tej pory robiło. Fajnie więc, że zaczęły powstawać i w Warszawie. Jednymi z pierwszych były Kufle i Kapsle, w których nie udało mi się jeszcze zawitać na dłużej, gdyż za każdym razem w tym niewielkim pubie brakowało wolnych stolików. Równie modne są Cuda na Kiju, otwarte w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się kawiarnia Moments Tasty Life. Po tej stronie Alei Jerozolimskich wciąż niewiele się dzieje, ale każdy lokal pod tym adresem ma u mnie spory plus za samą lokalizację – przeszklone ściany tworzą wyjątkowy klimat, o ile oczywiście nie siedzi się w piwnicy. Oprócz piwa, można tu zjeść pizzę z ciekawie skomponowanymi dodatkami.

Przy ulicy Parkingowej, niespodziewanym nowym zagłębiu knajpek, otworzył się w zeszłym roku Piw Paw. W ofercie degustacja piw, coś na ząb i wieczny radosny gwar. Belgijskiego piwa z kija napijecie się również w Chmiel Cafe, która stawia na oryginalne połączenie, bowiem jej drugim filarem są włoskie lody i wypieki. 

I wreszcie, Delirium. Najsłynniejszy lokal w Brukseli przyciąga piwoszy z całego świata. W ofercie tego pubu znajduje się ponad 2 tysiące różnych piw z 60 krajów, co jest oficjalnym rekordem zapisanym w Księdze Guinnesa. Lokal mieści się w jednej z piwnic na starówce, a za stoły służą tu olbrzymie beczki. Największą popularnością cieszy się piwo podawane w wielkich kilkulitrowych kuflach. Wieczorami można posłuchać muzyki na żywo. Filie powstały nawet w Brazylii i Japonii, a niedawno również w Warszawie, na Nowym Mieście, gdzie dotąd bywałam dość rzadko i mam nadzieję bywać teraz częściej. Lokal nie jest duży, może nie ma tu jeszcze wielkomiejskiej atmosfery, ale jest za to pyszny kriek z kija.

czwartek, 20 marca 2014

Śląskie krajobrazy

Lubię miejsca niszowe - takie, które mogę sama odkryć a potem komuś polecić. To one zaskakują najbardziej. Nie twierdzę wprawdzie, że Śląsk jest niszowy, ale typowych atrakcji turystycznych szukałabym w pierwszej kolejności gdzie indziej. Czy słusznie?

Śląsk kojarzył mi się zawsze przede wszystkim z przemysłową infrastrukturą, tymczasem wielkie fabryki wcale nie dominują w tutejszym krajobrazie. Minął już prawie wiek od odzyskania przez Polskę niepodległości, a różnice między terenami spod poszczególnych zaborów widoczne są do dziś. Tutaj wszystko jest uporządkowane: chodniki poza miastem są równe, trawa przystrzyżona. Jedno duże miasto graniczy z drugim, a między nimi można się przemieszczać autostradą – to wszystko wydaje mi się nowe i szczególnie ciekawe z punktu widzenia osoby urodzonej w Warszawie. J Zaskoczyły mnie zwłaszcza Gliwice: swoją starówką – jeszcze nieskomercjalizowaną – i secesyjnymi kamienicami, które zachowały swój autentyczny urok.

Chciałbym opisać tu trzy miejsca, które miałam okazję odwiedzić.

1.       Radiostacja Gliwice
Wpiszcie w wyszukiwarce „Radiostacja Gliwice”. Wybierzcie opcję „Grafika”. Nie, to nie Paryż i nie Wieża Eiffla, tylko nasza polska (no może tak nie do końca) budowla. Znacie już jeden z powodów, dla których uważam to miejsce za niesamowite. Nie chodzi bynajmniej tylko o wrażenia wizualne (zwłaszcza te po zmroku). Ze szczytu ponoć widać Tatry, ale najbardziej niezwykłe są tło historyczne i techniczne parametry. Wysokość 110 metrów czyni Radiostację najwyższą zbudowaną w całości z drewna(!) konstrukcją na świecie. Co prawda w czasach, kiedy została wybudowana (1925) powstawały podobne, wyższe wieże, jak chociażby ta 140-metrowa we Wrocławiu, lecz one nie przetrwały do dziś. Zawsze kojarzyłam ją przede wszystkim z „prowokacją gliwicką”, lecz i później odegrała ona niemałą rolę w historii. Do 1956 roku służyła polskim władzom do zagłuszania zagranicznych rozgłośni, głównie Radia Wolna Europa. Dziś zainstalowanych jest na niej około 50 różnych anten.

2.       Zabytkowa Kopalnia Węgla Kamiennego „Guido” w Zabrzu
Założona w połowie XIX wieku, dziś spełnia już jedynie funkcję kulturalną (węgiel wydobywano tu do połowy XX wieku). Zwiedzanie trwa ładne trzy godziny i obejmuje dwa poziomy: 170 (zaprezentowane tu są eksponaty) i 320 (bardziej empiryczny), który jest zarazem najniżej położoną trasą turystyczną w kopalni węgla kamiennego w Europie. Jedną z głównych atrakcji jest przejazd podwieszaną kolejką górniczą, a w przyszłości w programie znajdzie się również przepłynięcie łódką przez zalaną sztolnię. Ponadto w kopalni znajduje się kawiarnia i wystawiane są sztuki. W przeciwieństwie do Wieliczki, grupy zwiedzających nie depczą tu sobie po piętach.

W trakcie tych kilku godzin zwiedzania można sobie uświadomić, jak wielką pracę wykonywały tu w tamtych czasach zwierzęta. Konie kopalniane spotykał smutny los - spędzały tu one bowiem resztę swojego życia. Po śmierci, ich zwłoki były zostawiane w nieużywanych już dziurach w ścianach, a następnie zalewane cementem. Z kolei za wykrywacz trujących gazów służyły górnikom… kanarki. Kiedy przestawały śpiewać, wiadomo było, że w powietrzu pojawił się metan. Nie wspominając już o szczurach, które wskazywały kiedy i w jakim kierunku należy uciekać…

3.       Zamek w Toszku
Toszek to niewielka miejscowość, z wzorcowym ryneczkiem, oddalona o 20 minut drogi od Gliwic. Góruje nad nią pokaźny zamek, wizytówka tego miasta. Często odbywają się tu turnieje i inne imprezy, jednak tego dnia nie ma tu oprócz nas żywej duszy. Gród istniał w tym miejscu już w XII wieku a możliwe, że również wcześniej. Złote lata zamku przypadają na XV wiek. Z późniejszym okresem wiąże się szereg ciekawych historii. Nie mogło być inaczej, skoro bywał tu sam Johann Wolfgang Goethe.


Według legendy, na zamku przechowywana była złota kaczka, wysadzana perłami i wysiadująca 11 złotych jaj, jednak niespokrewniona z tą warszawską. Gdy podczas pożaru w 1811 roku księżna Gizela von Gaschin opuszczała w pośpiechu zamek, zgubiła kaczkę w jego podziemiach. Oczywiście szukano później skarbu, jednak bez skutku. Podobno złotą kaczkę odnaleźć może ten, kto urodził się w niedzielę, a do lochów wejdzie w dzień Wielkiej Nocy. Równie ważnym zwierzakiem był pies Toszek, od którego imienia wzięła się nazwa miasta. Miał on uratować opolskiego księcia podczas polowania przed atakiem wielkiego dzika. 

sobota, 15 marca 2014

Pocztówki z Krymu

Czasem obraz znaczy więcej niż tysiąc słów - nawet jeśli poniższe zdjęcia nie oddają całkowicie piękna, którym zachwycał się Mickiewicz. Unikam mieszania się w politykę na tym Blogu, ale uznałam, że to dobry moment, by zwrócić uwagę, jak wiele polityka może zmienić z punktu widzenia "zwykłego" człowieka. 



niedziela, 9 lutego 2014

Czy wiesz, że… Warszawska syrenka Picassa

Jedna z bardziej niezwykłych historii związanych z Warszawą miała miejsce w 1948 roku podczas wizyty Pablo Picasso, który przyjechał na Kongres Intelektualistów do Wrocławia. Początkowo miał w Polsce zabawić trzy dni, jednak pobyt przeciągnął się do dwóch tygodni, w trakcie których artysta odwiedził Kraków, Oświęcim i Warszawę…


W tamtych czasach Warszawa wciąż podnosiła się z wojennych zniszczeń, a na Kole powstawało nowoczesne osiedle, do budowy którego posłużyły gruzy zrównanej z ziemią stolicy. Zaprojektowało je małżeństwo Syrkusów, prywatnie przyjaciele Picassa. 3 września zaprosili go na wycieczkę – artysta zachwycił się przede wszystkim funkcjonalnością osiedla. Wówczas doszło do symbolicznego zdarzenia: Picasso spontanicznie namalował węglem na jednej ze ścian postać syrenki o wymiarach mniej więcej 1,8x1,7 m, trzymającej młotek zamiast miecza.

Źródła podają dziś kilka adresów: Deotymy 4/28, Deotymy 48/28 lub Ks. J. Sitnika 4. Wiadomo na pewno, że do wówczas pustego jeszcze jednopokojowego mieszkania z kuchnią i wnęką sypialną wprowadziła się niebawem pani Franciszka Sawicka-Prószyńska z mężem. Choć zgodnie z nakazem spółdzielni, miała chronić dzieło przed zniszczeniem i udostępniać je zwiedzającym (najprościej mówiąc: otrzymała z przydziału mieszkanie-muzeum), losy tej nietypowej pamiątki potoczyły się niestety inaczej. Przez kilka lat do mieszkania pani Franciszki przybywali licznie niezapowiedziani goście: krajowe delegacje z Bolesławem Bierutem na czele, zagraniczni turyści a nawet wycieczki szkolne. Lokatorzy prowadzili przez ten czas księgę gości, lecz kiedy ich wytrzymałość dobiegła kresu, zasłonili syrenę kotarą, aż wreszcie administracja zezwoliła w 1953 roku na jej zamalowanie.

Straciliśmy tym samym jedno z bardziej unikalnych dzieł, choć nie jesteśmy w tym gronie odosobnieni  - podobny los spotkał naścienny rysunek Picassa w Hiszpanii. Przetrwała za to inna syrenka, o wiele mniejsza, namalowana przez słynnego artystę w rodzinnym albumie ówczesnego prezydenta Warszawy, Stanisława Tołwińskiego, na prośbę jego żony. Dziwi mnie jednak fakt, iż cała ta historia nie jest wykorzystywana marketingowo. Kto by nie chciał na pamiątkę kubka czy koszulki z taką syrenką?

niedziela, 19 stycznia 2014

Narty w Norwegii (informacja prasowa)

Jestem wielką fanką nart, gór, zimy, Skandynawii i magazynu "Zew Północy", dlatego postanowiłam zrobić wyjątek dla poniższej informacji prasowej i opublikować ją w całości na Blogu. Zawiera ona szereg ciekawych informacji - zachęcam do przeczytania :-)
fot. Visit Telemark

wtorek, 14 stycznia 2014

Wenecje

Skąd liczba mnoga w tytule? Choć Wenecja jest tylko jedna i niepowtarzalna, nazwę tę zwykło się zestawiać z nazwami innych miast, dla podkreślenia ich położenia, nawet jeśli wcale nie muszą one zachęcać w ten sposób turystów to przyjazdu. Lecz ile z Wenecji jest w tych Wenecjach?

Wenecja prawdziwa
Wąskie mosty nad starymi weneckimi kanałami zyskują wiele poza sezonem, kiedy możliwe okazuje się zrobienie na nich zdjęcia, bez kilkunastu zbędnych osób w kadrze. O ile ceną za unikalną lokalizację jest nieprzyjemny zapach wody latem, tak zimą nie jest to na tyle uciążliwe. Może nie będzie wtedy ciepło, ale za to delikatne światło przywiedzie na myśl widoki z obrazów Canaletto, jeżeli trafimy na ładną pogodę, co wbrew pozorom nie jest nierealne. Dwie z moich trzech wizyt w Wenecji miały miejsce w deszczowej aurze, co nie zmienia faktu, że w każdej chwili jestem gotowa tam wrócić i przemierzyć ponownie obowiązkowy szlak: imponująca Bazylika Świętego Marka, karmienie gołębi na placu pod tym samym patronem (wątpliwa przyjemność!), wdrapanie się na Most Westchnień. Gdybym miała wybrać porę roku na kolejną podróż do Wenecji, celowałabym w Karnawał (choć to też sezon). Równie miłym pomysłem wydają się być walentynki w Wenecji. Póki co, pozostaje mi wenecka maska, obowiązkowa pamiątka z tego miasta (obok wyrobów ze szkła murano).