In the middle of nowhere – tak złośliwi mogliby określić
lokalizację tego miasta. Można na to spojrzeć i z drugiej strony: port lotniczy
O’Hare, najbardziej ruchliwy w kraju, jest głównym punktem przesiadkowym, a
samo Chicago - przystanią dla podróżujących między Wchodem i Zachodem. Wielu z
nich, zamiast jechać dalej, zostało tu na stałe. W efekcie powstała mieszanka różnych
kultur i narodowości, a miasto paradoksalnie stało się najbardziej amerykańskim
ze wszystkich… Stało się także żywym pomnikiem lat 30. Nie ma drugiego miejsca
o tak autentycznej atmosferze tamtych czasów.
Jak wskazuje przydomek „Wietrzne Miasto”, życie mieszkańcom uprzykrza wiatr
wiejący znad jeziora Michigan. Szczególnie dokuczliwy jest on zimą, kiedy mrozy
obniżają słupki rtęci w termometrach do skrajnie niskich poziomów, a zamiecie
śnieżne zmuszają do zamknięcia instytucji publicznych. Jezioro, wielkie jak
morze, podnosi wilgotność powietrza, ale nie łagodzi ostrego kontynentalnego
klimatu. Stan Illinois położony jest wprawdzie w tej szerokości geograficznej,
co Hiszpania, lecz dopiero latem robi się tu tak samo gorąco, jak na półwyspie
Iberyjskim. Dlatego najlepszą porą na wizytę jest późna wiosna lub wczesna
jesień. Wtedy całe miasto rozkwita, życie przenosi się na ulice, a ponure domki
z zapałek na przedmieściach zaczynają wyglądać pogodnie. Ponoć prawdziwe lato
przychodzi i kończy się później niż to kalendarzowe.
Chicago jest trzecim co do wielkości miastem Stanów
Zjednoczonych, ale jego centrum nie przypomina wcale Manhattanu. Jest o wiele
mniej przytłaczające i wydaje się, że mieszkańcy mają tu dla siebie więcej
przestrzeni. Dlatego też rzadko kto podróżuje inaczej niż samochodem. Nawet
metro nie dociera wszędzie, gdyż jego siatka nie jest tak gęsta jak w Nowym
Jorku. Całe szczęście, że taksówki są całkiem tanie. Wietrzne Miasto jednak w
niczym nie ustępuje Wielkiemu Jabłku i również jest znaczącym centrum
finansowym.
Ślady historii
Gwałtowny rozwój miasta przypada na połowę XIX wieku. Ale wybucha I Wojna Światowa,
a po niej przychodzi kryzys. Afroamerykanie z południa kraju wędrują w
poszukiwaniu lepszego życia na północ. Wielu osiedla się w Chicago. Są wśród
nich utalentowani muzycy z Nowego Orleanu, którzy z mlekiem matki wyssali
poczucie rytmu i wspaniały głos. Tak oto Chicago staje się drugą stolicą
bluesa, powstają tu liczne kluby, zaś czarnoskórzy artyści prowadzą pierwsze
studia nagrań i stacje radiowe zakładane po II Wojnie Światowej. Równolegle
rozwija się jazz, a najsłynniejsze kluby jazzowe mieszczą się przy State
Street. Występuje w nich Louis Armstrong i wielu innych znamienitych
wykonawców.
Dziś najsłynniejsze lokale bluesowe to: Kingstone
Mines, Blue Chicago, Buddy Guy’s
Legends czy B.L.U.E.S. on Halsted. Wizyta w
jednym z nich to obowiązkowy punkt zwiedzania. Wśród klubów jazzowych
największą sławą owiany jest Green Mill. Swego czasu lubił tu przesiadywać sam
Al Capone i wystrój wnętrza pochodzi jeszcze z tamtych lat. Tak więc pobyt w
Chicago zdecydowanie uwrażliwia muzycznie nawet najbardziej niemuzyczne dusze.
Warto wpaść tu na czerwcowy Chicago Blues Festival albo wrześniowy Chicago Jazz
Festival. Przez cały rok zaś gra słynna na całym świecie Chicago Symphony
Orchestra, toteż miłośnicy muzyki klasycznej nie wyjadą stąd zawiedzeni.
Powróćmy na chwilę do lat 30. ubiegłego stulecia i
wielkiego kryzysu. Jednym ze skutków sytuacji ekonomicznej jest rozkwit przestępczości
zorganizowanej. Miastem rządzą gangi, a ich przywódcy cieszą się sławą
porównywalną z popularnością gwiazd sceny muzycznej czy teatralnej. Najsłynniejszym
przestępcą jest Al Capone, którego podobizna zdobić później będzie T-shirty w
sklepach z pamiątkami. Inna ikona tych czasów to John Dillinger zastrzelony pod
Biograph Theater przy North Lincoln
Avenue. W jego postać wcielił się Johnny Deep w filmie
„Wrogowie Publiczni”. Mija 80 lat i gangi wciąż mają się nieźle. Z jednej
strony firmy turystyczne organizują wycieczki śladami dawnych mafiosów. Z
drugiej, codziennie w dziennikach pojawiają się doniesienia o krwawych
porachunkach grup. Chicago wciąż przoduje w rankingach miast, które mają
problem z przestępczością zorganizowaną. Słynna dzielnica South Side jest
podzielona między wpływy różnych gangów do tego stopnia, że ponoć znajdują się
tam rozległe obszary, na których nie ma ani jednego sklepu. Właściciele boją się
i wolą otworzyć interes tam, gdzie jest mniejsze ryzyko napadu. Mieszkańcy
takich terenów do najbliższego sklepu mają 10 kilometrów i więcej. O ile
turyści coraz częściej odwiedzają nowojorski Harlem, o tyle tutaj biały
człowiek się po prostu nie zapuszcza.
Perły architektury
Ścisłe centrum zwane „The Loop” to dzielnica typowo biznesowa, zabudowana
najwyższymi drapaczami chmur. Tutaj trzeba zadzierać głowy, żeby dostrzec
szczyty wieżowców, a latem można znaleźć schronienie przed Słońcem w rzucanym
przez nich cieniu. Między biurowcami wiją się tory naziemnego metra – to tutaj
zbiegają się wszystkie linie. Pierwsza przejażdżka zawsze robi wrażenie. Ciężko
jest wtedy oderwać oczy od szyby, przez którą widać zwodzone mosty na rzece
Chicago albo wnętrza biur na trzecim piętrze. Część z tych budynków to stylowe
dzieła z początków XX wieku. Ich twórcy: Louis Sullivan, Daniel Burnham, Frank
Lloyd Wright czy John Root trwale zapisali się na kartach historii architektury,
a ich nowatorskie pomysły wpływają na wygląd miasta po dziś dzień. Ten zaś nie
doznał wcale uszczerbku w wyniku wielkiego pożaru, który w 1871 roku strawił
większość ulic. Najpiękniejsze perły architektury, jak Reliance Building,
pochodzą z późniejszych lat. Dlatego też duch dwudziestolecia międzywojennego
jest w Chicago tak żywy. Część budynków ozdobili swoimi pracami Picasso i
Chagall. Ale i najnowsze drapacze chmur wydają się być z rozmysłem wkomponowane
w otoczenie. Gdzieś między nimi ma swój początek Matka Dróg, historyczna Route
66, o czym można się naocznie przekonać, odnajdując znak oficjalnie
wyznaczający to miejsce.
Do najważniejszych ulic należy zakupowa State Street z wielopiętrowymi
domami towarowymi (jak chociażby elegancki Macy’s) i największą na świecie
biblioteką publiczną. Jest też słynny Chicago Theater, w którym występują
artyści światowej sławy. Wystawne wnętrza można podziwiać nie tylko podczas
koncertów, ale i z przewodnikiem, który za opłatą oprowadza chętnych po
budynku. Sam Frank Sinatra śpiewał
zresztą, że State Street jest wspanialsza nawet niż Broadway. Ale chicagowskim
Broadway’em jest tak naprawdę Randolph Street i jej odcinek oznaczany na mapie
jako Theater District. Warto też
wstąpić do Cultural Center, dawnej biblioteki z imponującą największą szklaną
kopułą na świecie wykonaną przez Tiffany’ego.
Rozległy kawał zieleni między Michigan Avenue a brzegiem Lake Michigan to
Grant Park. Jego północny fragment to nowoczesny i bardzo lubiany przez
mieszkańców Millenium Park oddany do użytku w
2004 roku. Jest on owocem planu modernizacji miasta i jego zielonych
przestrzeni, który miał na celu uczynić Chicago bardziej przyjazne ludziom. Stoi tu charakterystyczna jedenastometrowa Cloud Gate
zwana „Fasolką”, którą zaprojektował Anish Kapoor. Można by pomyśleć, że odbija
się w niej dusza miasta. Ale to nie jedyna atrakcja Millenium Park. Innym
ciekawym elementem tutejszego krajobrazu jest Crown Fountain, czyli fontanna w
kształcie dwóch prostopadłościanów wyświetlająca ludzkie twarze. Woda nie jest
w żaden sposób ogrodzona i latem bose dzieci chłodzą w niej stopy. Fontanna co
prawda nie działa zimą, ale na pocieszenie pozostaje wtedy lodowisko pod
Fasolką.
Millenium Park graniczy na południu z Art Institute of
Chicago, które przyciąga wyjątkowo bogatą kolekcją dzieł impresjonistów. W
okolicy znajduje się jeszcze zabudowane Akwarium, Planetarium oraz Muzeum
Historii Naturalnej, zaś dalej, w stronę South Side – Muzeum Nauki i Techniki.
Jego olbrzymi gmach powstał na okazję Wystawy Światowej, którą gościło Chicago
w 1893 roku. Na północ od centrum są jeszcze dwa inne duże muzea: Muzeum Sztuki
Współczesnej oraz Muzeum Historyczne Chicago. Kultura zwiedzania tego typu
instytucji wygląda tu nieco inaczej niż w Europie: w środku spokojnie można
robić zdjęcia i nie trzeba zostawiać kurtek ani toreb w szatni. Korzystający z
tego udogodnienia to zazwyczaj turyści ze Starego Kontynentu. Warto jest
wcześniej dowiedzieć się, którego dnia w tygodniu wstęp jest darmowy. W
przeciwieństwie do państwowych muzeów w Waszyngtonie, tutaj za bilety trzeba na
ogół płacić.
Jak to w Ameryce, każde większe miasto ma swój wieżowiec z tarasem
widokowym dla turystów. W Chicago są aż dwa takie budynki: Willis Tower (dawniej
Sears Tower ) i John Hacock
Building. Pierwszy, położony w ścisłym centrum, liczy 110 kondygnacji i 443
metry wysokości i jest najwyższym drapaczem chmur w całych Stanach. Taras
widokowy znajduje się na 103 piętrze i przy dobrej widoczności można dostrzec
nawet stany Indiana i Michigan. Na tle innych tego typu wieżowców Willis Tower
wyróżnia się przede wszystkim całkowicie przeszklonymi balkonami. Trzeba sporo
odwagi, by wejść na przezroczystą platformę i dosłownie poczuć półkilometrową
przepaść pod stopami. Nieco niższy jest natomiast John Hancock Building, który
wyrósł na północ od rzeki Chicago. Tutaj taras widokowy zorganizowano na 94
piętrze, gdzie wizytę najlepiej jest złożyć po zapadnięciu zmroku, kiedy
wrażenie zrobi widok świateł iskrzących się aż po horyzont. Można ominąć kasę
biletową i zaoszczędzić kilka dolarów udając się do baru działającego piętro
niżej.
Dzielnica ta nosi nazwę River North, a przebiegający
przez nią odcinek ulicy Michigan Avenue – Magnificent Mile. Ze względu na
liczne ekskluzywne butiki i eleganckie restauracje w okolicy uchodzi on za
tutejszą Piątą Aleję. Równolegle, wzdłuż wybrzeża ciągną się plaże, które od
późnej wiosny tętnią życiem, podobnie jak Navy Pier, czyli świątynia konsumpcji
z multipleksem, diabelskim młynem i restauracjami typu fast food. Dla wielu
Chicago to najpiękniejsze architektonicznie miasto Ameryki. Kiedy patrzy się na
przykład na Wrigley Building wybudowany w stylu francuskiego renesansu, trudno
nie przyznać im racji…
Cały świat w jednym mieście
Tak jak w innych amerykańskich metropoliach, są tu dzielnice
zamieszkane głównie przez przedstawicieli danej mniejszości narodowej. Pod tym
względem Wietrzne Miasto idealnie wpisuje się w amerykańskie standardy, tym
bardziej, że różnorodność kultur jest tutaj szczególnie widoczna. Latynosi i
Afroamerykanie stanowią razem większość mieszkańców. Nie bez przyczyny Chicago uchodzi również za
polskie. Jest w końcu drugim po Warszawie miastem pod względem liczby
mieszkańców polskiej narodowości. „Naszą” dzielnicą jest Jackowo otaczające skrzyżowanie
ulic Milwaukee i Belmont. Nazwa ta wywodzi się od katedry św. Jacka, choć
dużych polskich parafii jest tu o wiele więcej. Istnieje sporo racji w
twierdzeniu, na Jackowie czas zatrzymał się na przełomie lat 80. i 90.
Wystarczy rzut oka na tę okolicę, by się o tym przekonać. Owszem, część
polskich imigrantów szybko przejmuje obcy akcent i łatwo asymiluje się z
Amerykanami, jednakże pozostali konsekwentnie pielęgnują rodzime tradycje.
Oprócz konsulatu i kościołów, są inne instytucje zajmujące się
rozpowszechnianiem polskiej kultury, jak na przykład Muzeum Polskie, czy
Copernicus Center, gdzie odbywają się festyny i amerykańskie premiery polskich
filmów. Tęsknotę za regionalnymi produktami można ugasić w tutejszych sklepach
spożywczych – sprzedają w nich wszystko: od kapusty kiszonej po Ptasie Mleczko.
W szczególne dni Polacy oblegają cały Grant Park, gdzie organizowana jest co
roku parada trzeciomajowa. Takie święta obchodzone są trochę inaczej niż w
ojczyźnie. Ludzie zakładają kurtki i czapki w barwach narodowych, niekiedy
również stroje regionalne, jednakże taki widok nastraja pozytywnie i pomaga
uwierzyć, że nasza kultura tutaj nie zginie. Tym niemniej, Polacy, którzy
zdołali się wzbogacić, a jest takich wielu, przenoszą się na przedmieścia, zaś
ich miejsce zajmują Latynosi.
Chociaż niektórzy uważają, że nowojorskie Chinatown jest
bardziej autentyczne, chicagowskie również przyciąga zwiedzających. Już ze
stacji metra widać ogromną czerwoną bramę strzegącą ulicy Wentworth Avenue. Za
nią pełno jest restauracji i sklepów z przysmakami Dalekiego Wschodu ukrytych w
budynkach, których fasady ustylizowane zostały na chińskie. Do pobliskiego
kościoła św. Teresy wstępował zaś wspominany tu już kilkakrotnie Al Capone.
Niektóre z narodowych dzielnic są jednak pozbawione
charakteru, jak na przykład Little Italy, czy też Greek Town, gdzie jedynym
elementem nawiązującym do danego kraju są restauracje albo atrapy antycznych
kolumn stojące przy ulicy. Nieźle „urządzili się” za to Ukraińcy: nad resztą
zabudowy Ukrainian Village górują ich bizantyjskie kościoły z pozłacanymi
kopułami.
Bardziej na południe leży Pilsen. Przez tę dzielnice
przewinęły się chyba wszystkie możliwe narodowości: Niemcy, Irlandczycy, Czesi,
Włosi… Obecnie rządzą tu wszechobecni i tak Latynosi.
Szwedzką dzielnicą jest natomiast Andersonville. Wszystkie
działają według pewnego schematu i w każdej funkcjonują: muzeum, restauracje,
sklepy. Mieszkańcy Chicago mogą więc wybierać wśród egzotycznych potraw i
wystarczy, że udadzą się do danej dzielnicy, aby zaspokoić nagły kulinarny kaprys.
Spod tych reguł wymyka się jedynie Devon Street. To
miejsce z unikalną atmosferą i „pazurem”. Wszystko przez to, że ramię w ramię
mieszkają tu nie tylko Hindusi i Pakistańczycy, ale również Żydzi i kilka
innych mniejszości. Na Devon Street panuje autentyczny azjatycki klimat: można
tu nabyć dywan, tanią elektronikę, piękne kolorowe pakistańskie ubrania i do
tego najeść się do syta w jednej z restauracji, gdzie lokalni ustawiają się w
długich kolejkach by złożyć zamówienie.
Modnie i alternatywnie
Młodzi jednak nie spotykają się ani w centrum, gdzie na każdym rogu czuć
pośpiech, ani w River North, zbyt inwazyjnej dla portfela. Lubiane,
spokojniejsze i tańsze dzielnice znajdują się na północ i na północny zachód od
centrum. Zauważyli to właściciele wielkich marek odzieżowych i również tam
zaczęli otwierać swoje butiki. Jedną z takich dzielnic „na lunch” jest Old
Town. Wbrew temu, co mówi nazwa, nie zastaniemy tu brukowanych ulic ani starych
zabytkowych kamienic, które spłonęły przecież w wielkim pożarze, ale Wells Street,
główna ulica Old Town i tak jest trochę mniej nowoczesna i mniej amerykańska od
pozostałych. Ulubioną dzielnicą młodych mieszkańców jest Wicker Park graniczący
z Bucktown. Tutaj odbywają się najlepsze koncerty, ludzie spotykają się aby
oglądać Super Bowl, a witryny sklepowe wywołują uśmiech na twarzy. Warto się tu
wybrać, aby poznać gusta mieszkańców Chicago i zobaczyć, jak naprawdę spędzają oni
popołudnia. Z kolei Armitage to urokliwa uliczka przy stacji metra o tej samej
nazwie. Działa przy niej kilka sklepików i cukierni. Bardziej kameralną, tańszą
i mniej alternatywną opcją dla wymienionych
dzielnic jest Lincoln Square. Do wyboru jest tutaj sporo restauracji,
zaś niewątpliwą zaletą tego miejsca jest klimatyczne Davis Theater, drewniane
kino z zupełnie innej epoki. Najlepsze imprezy odbywają się zaś w Boystown,
dzielnicy… mniejszości homoseksualnych. W oczy rzucają się tu tęczowe pomniki i
duża ilość klubów nocnych. O ile w centrum imprezy w ciągu tygodnia kończą się stosunkowo
wcześnie, tak tutaj zawsze trwają do białego rana.
W Chicago panuje również moda na sport. Wraz z pierwszym podmuchem wiosny
na ulice wylegają rowerzyści i amatorzy joggingu. Ich ulubionym miejscem na
rozruszanie kości jest Lincoln Park, który aż przez 10 kilometrów ciągnie się
wzdłuż wybrzeża. Zliczenie stanowisk do gry w siatkówkę plażową również wymaga
skupienia i czasu. Poza tym wręcz obowiązkiem jest kibicowanie jednej z
lokalnych drużyn. Koszykarze i hokeiści grają w United Center, ogromnej
zadaszonej arenie, na której odbywają się również najważniejsze koncerty i inne
imprezy. Przy okazji każdego meczu Chicago Bulls, hala wypełnia się do
ostatniego miejsca, a zawodników dopingują na żywo całe rodziny. Własnego
pomnika doczekała się przed wejściem największa legenda amerykańskiej
koszykówki, Michael Jordan, związany przez wiele lat z Bullsami. Inna popularna
dyscyplina to baseball. Chicago reprezentowane jest przez dwie drużyny: White
Sox i Chicago Cubs, lecz żadna z nich nie odnosi spektakularnych sukcesów.
Jednak zwłaszcza ta druga, choć teoretycznie gorsza, jest szczególnie lubiana,
a ich stadion, Wrigley Field uchodzi za miejsce historyczne. Do tradycji należy
przedmeczowe grillowanie na parkingu przed stadionem. Braku sukcesów nie można
zarzucić natomiast futbolistom, drużynie Chicago Bears. Futbolu nie należy
mylić z piłką nożną, nazywaną tutaj „soccer”. Nie jest to dyscyplina
szczególnie popularna w Stanach, choć zmienia się to za sprawą Latynoskich
imigrantów. Chicago ma swój klub piłkarski, który latem często podejmuje w
meczach towarzyskich największe marki europejskie, przyjeżdżające w tourne po
Stanach.
Co na ząb
Podobnie jak sport, kuchnia także jest obszernym rozdziałem chicagowskiej
kultury. Większości amerykańskie jedzenie kojarzy się z hamburgerami. W
rzeczywistości jego fundamentem jest możliwość czerpania z wielu różnych
tradycji narodowych. Chociaż hamburgery istotnie odgrywają ważną rolę w życiu Amerykanów
i warto zjeść chociaż jednego, aby przekonać się, że tak naprawdę nie mają on
nic wspólnego z tym, co myślimy na ich temat. Wyspecjalizowane restauracje
przyrządzają burgery z soczystego mięsa, którego smak będzie chodził za nami jeszcze
długo. Jeśli nadarzy się taka okazja, koniecznie trzeba spróbować hamburgera
przygotowywanego w domu. Natomiast daniem typowym dla samego Chicago jest deep dish pizza. Istnieje kilka sieci
restauracji specjalizujących się w jej wypieku. Taka pizza ma grube, ale bardzo
maślane i delikatne w smaku ciasto. Pokryta jest obfitą warstwą pomidorów i
sera. Danie nie należy do najlżejszych, ale całkowicie obala stereotyp, że pizza
musi być jak najcieńsza. W Chicago jest również wiele słynnych stakehouse’ów. Tańszych, lub droższych,
ale taki stek to zawsze kawał najlepszego mięsa, więc trzeba się liczyć z
wydatkiem. Amerykanie, zwłaszcza ci z centralnych Stanów, są mistrzami w jego
przyrządzaniu! Istnieje duże prawdopodobieństwo spotkania jakiegoś celebryty w
takiej restauracji.
Są miejsca tańsze i droższe, ale porcje - zawsze ogromne. Do całkiem normalnych zachowań należy branie na wynos tego, czego się nie zjadło. Wreszcie, najlepsze śniadanie zaserwują w tutejszym pancakehouse lub dinerze. W tym pierwszym do pysznych złocistych placuszków zazwyczaj będzie można dobrać jeden z naprawdę wielu gatunków owoców. W drugim zaś podadzą nam zapewne omlet z opiekanymi ziemniaczkami. Gdzie indziej można się krzywić na widok ziemniaków na śniadanie, ale nie tutaj. To Ameryka, gdzie takie kombinacje smakują najlepiej!
super opis, dobrze podsumowuje to miasto!
OdpowiedzUsuńDziękuję, tu szczególnie się starałam :)
Usuńo rany, ile czytania. ;)
OdpowiedzUsuńjak juz skoncze, to pewnie bede miala wize. hehehehehe. :) dobry tekst.
Dziękuję :) Życzę, by załatwianie wszelkich formalności przebiegło bez przeszkód no i udanej wizyty!
Usuń