Wiele zależy od nastawienia i pory przyjazdu. Mi mówiono, że to kurort dla emerytów,
a więc nie oczekiwałam wcale kokosów. Jednak przyjechałam w naprawdę the highest weekend. Po pierwsze, trwała
spring break, więc miasto opanowane
było przez studentów. Po drugie, odbywał się właśnie jakiś słynny festiwal
muzyki house, na który zjechali się ludzie nawet z Kalifornii. Na ulicach,
zwłaszcza w nocy, kiedy kończyły się koncerty, pełno było przedziwnie
poprzebieranych fanów. Słyszałam, że do Miami zawitali również w tym samym
czasie Black Eyed Peas oraz David Guetta. Na imprezę, na której miał dj-ować,
można było wejść za 300 $. Gdyby portfel mi ciążył i gdybym nie wiedziała, na
co wydać pieniądze, miałabym poważny orzech do zgryzienia. Dokładnie tyle samo
kosztował wstęp na charytatywną kolację (na rzecz ofiar tsunami w Japonii) z
udziałem czołowych tenisistów. Wreszcie, po trzecie, trwał turniej tenisowy Sony
Ericsson Open, główny cel mojej wycieczki, dla którego zdecydowałam się na
samotną podróż. W ten weekend trybuny były pełne, a ceny dodatkowo rosły w
górę. W efekcie Miami, a przynajmniej Miami Beach, gdzie mieszkałam, okazało się
jedną wielką bynajmniej nieemerycką imprezownią, upatrzoną nie tylko przez młodych
Amerykanów, ale i ludzi z całego świata, którzy przyjeżdżali głównie by się
zabawić. Nocowałam w hostelu, w samym centrum tej imprezy m.in. z dwiema
Serbkami z Milwaukee, bardziej zamerykanizowanymi niż rodowici Amerykanie,
których miałam okazję poznać.
Miami Beach - plaża |
Art déco w Maimi Beach |
Miasto wydało mi się najbardziej
zbliżone do tego, co widziałam na amerykańskich filmach. Od razu polubiłam je
przede wszystkim za Słońce, bo przed wylotem strasznie wymarzłam w Chicago. A
tutaj nie dość, że cieplutko, to jeszcze zielono i klimatycznie. Wspomniana
Miami Beach, jedna z wysp-dzielnic Miami, a w zasadzie jej południowa część,
czyli South Beach to największe skupisko domów art déco na świecie. Budynki są proste w formie, jasnopastelowe, za
dnia nabierają nieco karaibskiego charakteru. Mieszkańcy, aktywni i wysportowani,
biegają wzdłuż plaży, nie zważając na lejący się z nieba żar. Plaże są
oczywiście piaszczyste, białe i szerokie a woda ciepła i błękitna. Natomiast
najbardziej charakterystyczny widok to rozjarzone po zmroku neony, w świetle
których pną się w górę smukłe palmy. Chociaż
w tej części miasta też są bloki, nie jest to takie znowu typowe blokowisko. To
można powiedzieć prędzej o samym centrum. Miami to w końcu amerykańskie miasto.
Choć nie do końca. Mieszka tu wielu nieźle sytuowanych Kubańczyków, chociaż
niektórzy nie nauczyli się jeszcze angielskiego.
Na zwiedzanie poświęciłam tak
naprawdę tylko 1 dzień, ale podróż na i z turnieju zajmowała mi codziennie 5
godzin, więc zdołałam dość dobrze poznać miasto i poczuć jego klimat. Nie
licząc niezawodnej bezpłatnej kolejki w centrum, komunikacja miejska to jedno
wielkie nieporozumienie. Dzięki temu codziennie wracałam do hostelu o 2 w nocy,
kiedy na ulicach kręciło się sporo podejrzanych typów, w związku z czym można
było się poczuć jak na planie filmu „Sin City”. Pewnie trochę przesadzam, bo
nigdy nie znalazłam się w jakiejś niebezpiecznej sytuacji. W każdym bądź razie,
nie radzę polegać na autobusach i metrze, jeśli zamieszkacie w Miami Beach, a będziecie
chcieli zwiedzać resztę miasta i Florydy. Oprócz straconych godzin na
przystankach, nie dotarłam w ten sposób do dzielnic: Coconut Grove, Little
Havana, nie mówiąc już o Coral Gables. Jedyne, co może się opłacać, to za
nieduże pieniądze popłynąć stateczkiem z Miami Beach na Key West albo Bahamy.
Drugą naturalną wyspą Miami (bo nie
liczę tych sztucznych, zamieszkanych przez celebrytów i wyglądających z samolotu jak kwiaty) jest luksusowa Key
Biscane, na której odbywał się turniej. Wiedzie do niej długi most i bramki z
opłatą za wjazd. To chyba tam są najładniejsze plaże. Ale oprócz drogich
hoteli, kortów, akwarium i pola golfowego nie ma tam nic więcej.
Tak więc Miami to moje najbardziej magiczne miejsce w Stanach. Zapewne nie
ma nic szczególnego w centralnie położonym Bayside Marketplace, takiej świątyni
konsumpcji z restauracjami i portem jachtowym, ale z drugiej strony, kiedy
siedziałam tam sobie na brzegu morza i zajadałam się soczystą brzoskwinią, ni
stąd ni zowąd tuż przede mną wypłyną delfin. Takiego miejsca nie da się nie
polubić.
Plaża na Key Biscane |
Wieczna impreza w Miami Beach |
Okolice Bayside Marketplace |
Centrum |
Sony
Ericsson Open
Sony Ericsson Open jest największym turniejem tenisowym, zaraz po Wielkim
Szlemie i nieoficjalnych mistrzostwach świata rozgrywanych na koniec sezonu. Widać
to nie tylko po wyborowej obsadzie, ale i puli nagród. Przez dwa tygodnie
równocześnie rywalizują tu ze sobą zarówno kobiety, jak i mężczyźni, co
dodatkowo podnosi atrakcyjność zawodów. Dla mnie był to pierwszy tak ważny
turniej oglądany na żywo.
Orange Prokom Open |
W latach 1999-2007 odbywał się w
Sopocie turniej ATP Orange Prokom Open. Byłam tam w 2006 roku. Muszę
powiedzieć, że chociaż sensacją bywał przyjazd jednego zawodnika w pierwszej
„10” rankingu, polubiłam ten turniej. Panowała na nim luźna, wakacyjna
atmosfera. Poza tym korty położone były w przepięknym miejscu, a z trybun
wyrastały stare ogromne drzewa. Rok później rozgrywki przeniesiono do Warszawy,
ale zaraz potem zostały w ogóle wymazane z kalendarza ATP. Jeżeli teraz ktoś
chce pooglądać w Polsce zawodowych tenisistów, musi się zadowolić turniejami w
Poznaniu i Szczecinie, które podchodzą pod niższą kategorię.
Agnieszka Radwańska na Suzuki Warsaw Masters |
Ze Swietłaną Kuzniecową |
Lepiej u nas bywało z tenisem kobiecym. Na samym początku sopockiemu
turniejowi ATP towarzyszył mały turniej WTA, jednak kiedy ten pierwszy zaczął
się rozrastać, panie przestały być zapraszane. Popularność zyskiwał za to
rozgrywany w latach 1995-2007 na kortach Warszawianki J&S Cup. Na początku
figurował pod inną nazwą i miał niższą rangę, ale odkąd zawitała w Warszawie
Anna Kurnikowa, żadnemu szanującemu się celebrycie nie wypadało nie pojawić się
choć raz na trybunach. Ja pierwszy raz
uczyniłam to w 2003 roku i już każdą kolejną edycję oglądałam na żywo. Turniej
odbywał się w maju, kiedy było już ciepło. Z czasem dorównał on rangą swojemu odpowiednikowi
w Rzymie, a na kortach można było obejrzeć kilka zawodniczek z pierwszej „10”
rankingu. Mimo to w 2008 roku już się nie odbył. Zastąpiła go pokazówka Suzuki
Warsaw Masters. W gronie oglądanych zawodniczek znalazły się nie tylko Polki,
ale i np. Swietłana Kuznecowa czy Lindsay Davenport, a więc z punktu widzenia
kibica wszystkie mecze były interesujące. Mi nawet zdarzyło się polansować na
trybunie VIPowskiej oraz na Players’ Party, o którym parę lat wcześniej mogłam
tylko pomarzyć. Rok później turniej pod nazwą Warsaw Open przeniesiono na
ciaśniejsze korty Legii. Ranga i obsada wydarzenia nie były jednak już tak
spektakularne. Odbyły się bodajże dwie edycje i również ten turniej został
wykreślony z kalendarza rozgrywek akurat wtedy, gdy Agnieszka Radwańska zaczęła
odnosić swoje największe sukcesy. A szkoda.
Suzuki Warsaw Masters |
Jerzy Dudek na trybunach J&S Cup |
Wracając do Miami, jestem zachwycona całokształtem turnieju Sony Ericsson
Open. Większość dnia spędzałam na kortach, bo nie opłacało mi się jechać na
chwilę do centrum. W miasteczku tenisowym
spokojnie by się dało zamieszkać: można tam dobrze zjeść, napić się, przebrać i
odpocząć na trawie. Teren jest przepiękny: porośnięty palmami i bujną zielenią,
która w połączeniu z fioletem daje niesamowity efekt. Do tego dochodzą
amerykańskie pomarańczowo-różowe zachody Słońca, kilkanaście kortów i ogromny
główny stadion. Głodni mogą wybierać w rozmaitych typach jedzenia. Ponadto, na
takich imprezach sprzedaż alkoholu nie jest w Stanach zakazana, więc czemu by sobie
odmówić orzeźwiającego drinka? W zeszłym roku rekordy popularności biły jednak idealna
na upał lemoniada i truskawkowo-bananowe smoothie. Natomiast kiedy kończyła się
gotówka, wystarczyło nabrać do butelki wody pitnej z bezpłatnego ujęcia. Ten
turniej zawsze jest oblegany przez celebrytów, zaś przed meczami znani artyści
odśpiewują hymn, chociaż to wcale nie Amerykanie mieli akurat grać. 2/3 biletów
na kort centralny jest do nabycia jedynie w VIPowskich pakietach, a kibice
zjeżdżają się z całego świata. Zawodnicy swobodnie przechadzają się po miasteczku
bez nieuzasadnionej w tym przypadku obstawy. Na mniejszych kortach panuje
oczywiście mniej formalna atmosfera. Kiedy na jednym z nich grali przeciwko
sobie w deblu Andy Murray w parze z Novakiem Djokovicem i Michaił Jużny z
Ukraińcem, którego nazwiska teraz nie pamiętam, nie trudno się domyśleć, że
brakowało wolnych miejsc na widowni. Nie zabrakło natomiast spektakularnych
zagrań, niesamowitych akcji i gromkich braw na koniec. Kobiecego debla wygrała
Agnieszka Radwańska z Danielą Hantuchową, ale tego już nie oglądałam…
Miasteczko tenisowe |
Główny kort |
Podróżowanie
po Stanach
Już sama podróż do i z Miami, jako
że w pojedynkę, była wielką przygodą. W Stanach samotni podróżnicy z definicji
poznają wielu ludzi. W końcu dotarcie z jednego końca kraju na drugi to tak jak
przemierzyć cały kontynent w rozumieniu europejskim. Czytałam, że ze względu na
ten inny wymiar odległości, jest tam powszechnie przyjęte, że rozmawia się z obcymi
osobami na przystankach czy w autobusach. W trakcie takich dalekich podróży najlepiej
się to sprawdza.
Amerykanie najczęściej wybierają samolot albo samochód. Jazda pociągiem
albo autobusem po prostu się nie opłaca i trwa długo. Sieć kolejowa jest słabo
rozbudowana, zaś autobusami jeżdżą raczej najmniej zamożni obywatele. Samochód
sprawdza się o tyle, że drogi są niezłe, a benzyna w miarę tania.
Ja na miejsce doleciałam dwoma
malutkimi regionalnymi samolocikami z przesiadką w Pittsburgu, gdzie na kilka
godzin uziemił mnie potężny grad. Lotnisko mają tam przestronne i puste, a
sklepach można się zaopatrzyć w kubek z wizerunkiem Baracka Obamy, którego nie
widziałam w innych stanach. Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że od czasu kryzysu
regularne linie lotnicze w Stanach funkcjonują tak jak europejskie tanie linie.
Płaci się w nich za każdy bagaż inny niż podręczny a także za jedzenie. Dla
mnie był to najgorszy lot w życiu. Ze względu na niewielkie rozmiary (1+2 rzędy
foteli), oba samoloty leciały przez cały
czas (w sumie około 4 godziny) na małej wysokości, czyli w samym środku deszczowych
chmur. Trzęsło niemiłosiernie, a w Pittsburgu musieliśmy jeszcze lądować w
centrum tej burzy.
Klasa ekonomiczna |
Wracałam dla odmiany autobusem i jeszcze siedząc w tym nieszczęsnym
samolocie, uznałam ten wybór za jedną z lepszych decyzji, choć z początku podyktowana
była ona względami czysto ekonomicznymi. W tym przekonaniu utwierdził mnie
fakt, iż północną Florydą i Alabamą miotały wówczas burze i tornada. A teraz
uwaga: podróż do Chicago zajęła mi 36 godzin! Myślałam, że w ten sposób zobaczę
pół kraju, wszak wracałam przez 6 stanów: całą Florydę, Georgię, Tennessee,
Kentucky, Indianę i Illinois. W rzeczywistości przespałam całą podróż. Zresztą
cóż takiego można zobaczyć z autostrady… Pierwszy z Greyhoundów (amerykańskich
PKS-ów) wyruszał o 5 rano spod blaszanej budki, jaką okazał się być dworzec na
obrzeżach Miami. Przesiadałam się o północy w Atlancie. Wiedząc, jak zazwyczaj
wyglądają w Stanach okolice dworców, wolałam nie wychodzić na zewnątrz. W
poczekalni i tak miałam miłe towarzystwo. Był na przykład Murzyn (tj.
Afroamerykanin), który przed laty trafił z armią do Niemiec, a niedawno wyszedł
właśnie z więzienia, jak mi zeznał bez ogródek. Drugi autobus trafił mi się w
czarnej skórze. Pasażerowie obok zmieniali się w sumie trzy razy. Za drugim
razem przysiadła się rozgadana mieszkanka Luizjany, której całe barwne życie
poznałam przez następnych kilka godzin. Dowiedziałam się na przykład, że zjada
się u nich aligatory, które swobodnie podchodzą pod posesje. Równie często
zmieniali się kierowcy, ale wszyscy mieli parę wspólnych cech: byli śmieszni,
byli Afroamerykanami, a na koniec swojej zmiany mówili przez mikrofon pasażerom,
że ich kochają. ;)
Oprócz
transportu publicznego istnieje w Stanach szereg regionalnych prywatnych firm,
jak na przykład Megabus. Myślałam swego czasu, że to pierwowzór Polskiego Busa,
który wówczas dopiero wchodził na nasz rynek. Zasady są w każdym bądź razie podobne:
bilet można kupić od 1 dolara, są 2 piętra, wi-fi i klimatyzacja. Zdarzyło mi
się nim jechać późną wiosną, kiedy to ostatnie nie zadziałało, więc umieraliśmy
wszyscy, gdyż Megabus zafundował nam kilkugodzinny ponadprogramowy pobyt w
saunie. Ale byłam mile zaskoczona, bowiem moją reklamację rozpatrzono
momentalnie i zwrócono mi pieniądze w przeciągu kilku dni. Tak to się robi w
Ameryce ;)
Dworzec autobusowy gdzieś na Florydzie |
Za kierownicą na autostradzie do Waszyngtonu |
Hmmm... Gdzie ja byłam rok temu? A, już wiem ;) Rzeczywiście lepiej o tym nie rozmyślać ;)
OdpowiedzUsuńTeż wiem, gdzie byłaś ;)
UsuńGreyhound w czarnej skórze..coś niesamowitego, nigdy się nie spotkałam z takim upgrade'm :-) Bardzo doceniam przybliżenie historii turniejów tenisowych w Polsce..niedużo o tym wiedziałam do momentu przeczytania bloga :-)
OdpowiedzUsuńO tych turniejach pewnie by się dało napisać więcej, ale cofnęłam się w czasie tylko do najdawniejszego momentu, który pamiętam z autopsji.
UsuńA Greyhound był niczego sobie ;)