Trudno o lepsze podsumowanie Islandii w trzech słowach niż jej
popularne określenie: „kraina lodu i ognia” – tutejszy krajobraz faktycznie jest
w 100% ukształtowany przez lodowce i wulkany. Co więcej, w Islandii wiele
rzeczy potrafi zaskoczyć, zresztą bardzo pozytywnie. Kraj ten geograficznie
jest bardzo od Europy oddalony i zalicza się go do Starego Kontynentu jedynie
przez wzgląd na łączniki kulturowe.
Zacznijmy od mocnego uderzenia: Islandczycy wierzą w trolle i elfy.
Nie ograniczają się jednak do przekazywania młodszym pokoleniom opowieści i
legend, lecz postępują tak, jakby faktycznie żyli na jednym świecie z różnymi niecodziennymi
istotami. To nie żart, że przed kilkoma laty zmodyfikowano plany budowy drogi,
aby ominąć wioskę elfów. W sumie i ja zaczęłam wierzyć w trolle po tym, jak
zginęło mi w dziwny sposób kilka rzeczy (trolle znane są z tego, że lubią
podkradać różne rzeczy).
Niektórych jeszcze bardziej zdziwi fakt, że Islandia nie ma swojego
wojska, a tutejsza policja nie nosi (i nawet nie chce nosić) broni. Kilka lat
temu pierwszy raz trafił się szaleniec, który strzelał do przechodniów z okna –
kiedy policja otworzyła do niego ogień, potem publicznie za to przepraszała. Jest
to więc jeden z najbezpieczniejszych krajów świata. Ludzie są szczęśliwi,
kierowcy przepuszczają pieszych, przypadki alkoholizmu leczy się przymusowo i
nikt nie obawia się zostawić na noc przed domem nieprzypięty rower. Co ciekawe,
skazani na karę więzienia są wpisywani na specjalną listę kolejkową, gdyż w
całym raju są tylko trzy zakłady.
Ponieważ historia Islandii
wyznaczana jest przez erupcje wulkanów (jedna z nich była przyczyną wybuchu
rewolucji francuskiej!) i trzęsienia ziemi, nie ma na wyspie dużo drzew i już
dwa rosnące obok siebie nazywane są lasem. Natomiast gdy wybucha wulkan,
Islandczycy wcale nie wpadają w panikę, lecz łapią za aparaty i podążają w
stronę krateru, by zrobić jak najlepsze zdjęcia erupcji. Woda z kranu,
ogrzewana przez gorące źródła, pachnie siarką. Zimna za to nadaje się do
bezpośredniego spożycia.
Reykjavik
W stolicy mieszka większość Islandczyków, lecz narzekają oni na nią.
Choć faktycznie, jest ona trochę małomiasteczkowa i już po kilku godzinach spaceru
można zapoznać się dobrze z jej topografią, brzydka na pewno nie jest. Skupiona
dookoła centrum zabudowa przypomina nieco warszawską Saską Kępę – niewysokie
domy pochodzące z lat 30-tych XX wieku mają duże okna i wesołe barwy. Z wieży monolitycznej
Halgrimskirkja można to wszystko ogarnąć wzrokiem. Islandzka niestabilna pogoda
poniekąd wymusza wysokiej jakości obsługę klienta i świetne ekspozycje w
muzeach, których jest tu zresztą bardzo dużo. Warto zacząć zwiedzanie od Muzeum
Narodowego – historia kraju została tu przedstawiona w nowoczesny, obrazowy i
prosty sposób i przez jej pryzmat inaczej spojrzeć można na to, co się zobaczy
tu przez resztę pobytu.
Podczas naszego pobytu z ulicy Grettisgata(dosłownie) wywożono dwa domy… do konserwacji. Na drugim biegunie leży Harpa,
nowoczesna sala koncertowa i konferencyjna, nagradzana za wyjątkowy projekt
architektoniczny.
Jak w każdym mieście, pewne
miejsca polubiłam tu wyjątkowo. Absolutnie urzekła mnie Mokka Kaffi, najstarsza kawiarnia w
Reykjaviku, założona w latach 50-tych. Te czasy dokładnie odzwierciedla jej
wystrój i ludzie, którzy tu przychodzą. Koniecznie trzeba zamówić tu popularne
w Islandii gofry, podawane z bitą śmietaną i dżemem (rabarbarowym) – najlepsze
w życiu! Poszukującym niedrogiego, ale przyjemnego noclegu, polecam Alba Guesthouse, w którym
serwują wliczone w cenę pokoju śniadania (pyszne świeże pieczywo).
Interior
Wszystkie cuda Islandii leżą moim
zdaniem poza miastem. Część z nich to skomercjalizowane atrakcje, jak Błękitna
Laguna czy Złoty Krąg, do których ściąga większość wycieczek z Reykjaviku. Wizyta
w pierwszej z nich pozostawia jednak bardzo pozytywne wrażenia, zwłaszcza jeśli
odbędzie się ona zaraz po przylocie, w drodze z lotniska do Reykjaviku. Druga
wycieczka zajmuje jeden dzień i obejmuje całą esencję Islandii: spektakularny
wodospad Gulfoss, gejzery i Thingvellir – miejsce, w którym łączą się płyty kontynentalne
i gdzie od czasów średniowiecznych zbierał się tutejszy parlament. Prawdziwie
można odetchnąć dopiero na lokalnej autostradzie prowadzącej dookoła wyspy lub
w interiorze (drogi otwarte jedynie w sezonie letnim), gdzie można zachwycić
się lodowcami, wulkanami, czarnymi plażami, lodowymi lagunami i innymi cudami
natury.
Zupełnie osobliwą atrakcją jest
opuszczony wrak amerykańskiego transportowca, który w 1973 roku lądował
awaryjnie z powodu braku paliwa na plaży nieopodal Skogar. Do dziś leży tam
nieznacznie nadszarpnięty zębem czasu, surowym klimatem i ręką złomiarzy. Niby
blisko głównego szlaku, lecz na tyle oddalony od autostrady, że nie wjadą tu
autokary wiozące większe wycieczki. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo
znalezienia się sam na sam z tym ponurym wrakiem, który można zwiedzić od
środka (i zobaczyć np. rękawiczkę pilota zaplątaną w kable).
Historia islandzkiej kuchni
Tradycyjna kuchnia islandzka jest prosta, opiera się głównie na rybach
i baraninie. Jej współczesny kształt wynika w dużej mierze z faktu, że
mieszkańcy wyspy przez wieki skazani byli na walkę z głodem. Dawniej, aby
zgromadzić zapasy na długą i surową zimę, solono, wędzono i marynowano
jedzenie, co też łatwo zauważyć i dziś. Z pewnością kuchnia ta nosi także cechy
egzotyki, jeżeli oceniać ją z punktu widzenia ludzi z kontynentu.
Pierwsze prawdziwe islandzkie
restauracje zaczęły otwierać się w Reykjaviku na przełomie lat 70-tych i 80-tych ubiegłego
wieku – wtedy również, jak się uważa, powstała współczesna kuchnia islandzka,
której ojcami było kilku młodych kucharzy. Islandia do 1944 roku była kolonią
duńską, stąd też przez wiele lat w restauracjach podawano tu duńskie potrawy.
Dopiero po odrzuceniu duńskiej książki kucharskiej możemy mówić o rozwinięciu
się narodowej kuchni.
W latach 60-tych, w związku z rozwojem technik rybołówstwa, kuchnia
islandzka wzbogaciła się o owoce morza. Dziś wybierać można spośród dorszy,
halibutów, pstrągów, łososi, cierników, węgorzy, łupaczy, soli, śledzi,
krewetek, podawanych na rozmaite sposoby: wędzonych, smażonych, duszonych,
gotowanych. Drugim filarem są baranina i jagnięcina – jedyne mięso w
przystępnych cenach. Mięso jest smaczne, ponieważ owce pasą się przez cały rok
na łąkach obfitujących w zioła. Nie
oznacza to, że Islandczycy nie jedzą innego mięsa. Wręcz przeciwnie – do garnka
nauczono się wrzucać tu wszystko, czego akurat było pod dostatkiem. I tak oto
można tu spróbować mięsa z wieloryba, czy też maskonura – pociesznego ptaka,
który jest jedną z atrakcji turystycznych.
Wiele tutejszych produktów po prostu smakuje inaczej – nawet chleb
islandzki ma charakterystyczny smak: jest ciemny i nieco słodkawy. Kiedyś
przygotowywano go w naturalnych źródłach gorącej wody. Narodową potrawą
śniadaniową jest skyr, przyrządzany z
przegotowanego mleka zmieszanego z twarogiem i wystudzonym chudym mlekiem. Po
kilkunastu godzinach leżakowania i zabiegach technologicznych przecierany jest
przez sito i podawany na słono lub słodko (z cukrem, owocami, bitą śmietaną).
Popularne są również żytnie naleśniki z cukrem i cynamonem oraz smażone na
głębokim tłuszczu kleinur,
odpowiednik naszych pączków.
Daniom obiadowym towarzyszą często lokalne napitki, jak chociażby maltextrakt - bezalkoholowe piwo słodowe czy brennivin – wódka pędzona z ziemniaków, z posmakiem kminku, nazywana potocznie „czarną śmiercią”. Islandczycy sięgają chętnie także po zsiadłe mleko z palonym cukrem.
Kulinarne osobliwości
Co kraj, to obyczaj. Islandczycy mają w jadłospisie szczególnie dużo
potraw, których nazwy wydają się zniechęcające. Weźmy na przykład łeb barani…
Generalnie żadna część zwierzęcia się tu nie marnuje i nawet oczy owcy znajdują
zastosowanie w islandzkiej kuchni. Sursadir hrutspungar to dla odmiany wędzone jądra
baranie. Niekiedy podaje się tu kiełbasę przyrządzoną właśnie z baranich jąder.
Natomiast statur to mięso, tłuszcz i
krew zaszyte w owczym żołądku, zaś blódmór
to serce, wątroba i płuca owcy podane w ten sam sposób.
Najsłynniejszym islandzkim przysmakiem z gatunku „dziwnych” jest hakarl, czyli mięso rekina dojrzewające przez kilka tygodni na brzegu morza, przykryte żwirem i kamieniami. Potem jest wędzone i suszone. Najlepiej ponoć nie wąchać go w trakcie spożywania i nie obejdzie się bez zapicia go wysokoprocentowym alkoholem.
Co z tą zorzą?
Okazuje się, że aktywność
słoneczna, czy jej brak, nie jest największym problemem. Również w teoretycznie
mniej sprzyjających warunkach („2” w 5-stopniowej skali) można zobaczyć ładną
zorzę. Na Islandii największa przeszkodę stanowi zachmurzenie. Nie sposób
cokolwiek zobaczyć, jeśli niebo nie będzie czyste, choćby ponad chmurami
rozgrywał się właśnie spektakularny pokaz. Pogoda jest tu znacznie mniej
stabilna niż w Polsce - w trakcie mojego pobytu noce były pochmurne, czyli
„typowo islandzko”. Przy bezchmurnym niebie można zobaczyć zorzę nawet w
mieście, choć będzie ona mniej efektowna. Dlatego właśnie najlepiej jest
wyjechać poza zabudowania, w pogoni za miejscami, gdzie akurat nie będzie
chmur. Najnowsze wiadomości o aktualnych warunkach mają zawsze przewodnicy
zorganizowanych wycieczek. Kiedy jednak jest niskie prawdopodobieństwo sukcesu,
wycieczki w ogóle nie wyruszają, jak to właśnie miało miejsce przez cały
tydzień. Życie ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz