wtorek, 16 czerwca 2015
środa, 13 maja 2015
Momencik przy Poznańskiej
Po raz pierwszy z ideą weganizmu zetknęłam się kilka lat temu w Stanach
Zjednoczonych. Istniały tam już wówczas liczne restauracje wegańskie, a z
ogólnodostępnych składników można było wyczarować takie cuda jak ciasto
czekoladowe bez jajek. Tymczasem w Polsce mało kto pozwalał sobie jeszcze na
rezygnację z samego mięsa. Dziś weganie mają tu coraz lepiej – do wegańskich burgerowni
non stop ustawiają się długie kolejki, a zdobycie coraz bardziej egzotycznych
składników przestaje być wyzwaniem.
Poznańska już od jakiegoś czasu stanowi małe restauracyjne zagłębie. Teraz można powiedzieć, że staje się powoli rajem dla wegan. Zjemy tu bowiem hummusy (z założenia wegańskie), wegańską pizzę i od niedawna również wegańskie burritos.
„Momencik” to koncept
przywieziony ze słonecznej Hiszpanii, bowiem stamtąd pochodzą właściciel i szef
kuchni. Restauracja jest niewielka, ale urządzona w jasnych barwach i wystarczająco
widoczna z ulicy. Choć to długi weekend i ledwie po południu, w środku siedzą goście.
W karcie znajduje się 6 rodzajów
burritos (z warzywami, soją, tofu lub seitanem), podawanych na zimno lub
ciepło, w zależności od nadzienia. Ceny wahają się między 12 a 16 zł.
Zdecydowaną zaletą restauracji jest stosunek ilości i jakości do ceny –w dość
konkurencyjnej cenie gość otrzymuje całkiem pokaźną porcję. My decydujemy się
na burrito orientale (marynowane przez kilka dni tofu, ryż, sałata, sos). Jestem
bardzo pozytywie zaskoczona i nie przeszkadza mi brak mięsa. W smaku danie jest
może niezbyt ostre, ale smaczne. Po zjedzeniu mojej połowy porcji czuję się
najedzona, ale jednocześnie wciąż lekko.
W menu znajdziemy również zupę (w
zależności od dnia: gazpacho, zupa z pora i alg konbu i inne), sałaty, nachos,
trzy rodzaje ciast. Zupa jest smaczna i dobrze doprawiona. Lemoniada z esencją
imbiru (ta pozycja również będzie zmieniana) orzeźwia, syci i… trochę piecze J.
Podczas tej wizyty po raz pierwszy spotkałam się z takimi nazwami jak seitan czy algi konbu, ale było to na tyle pozytywne doświadczenie, że chętnie wypróbuję nowe kompozycje, które mają się w przyszłości pojawić. Widać, że "Momencik" jeszcze się rozwija, ale na pewno ma duże szanse na zdobycie grupy stałych klientów. Wegan i wegetarian wciąż u nas przybywa, a tego typu restauracji jest jeszcze niewiele.
Adres: ul. Poznańska 16, Warszawa
środa, 25 marca 2015
10 miejsc, które odwiedziłabym w Chinach, gdybym miała na to czas, pieniądze i dobrego przewodnika
Nie da się tematu Chin wyczerpać w jednym poście. Odrębne zagadnienie stanowi
podróżowanie po tym kraju. Nie był on nigdy na mojej liście miejsc, które
chciałam w pierwszej kolejności odwiedzić. Wizyta w Szanghaju wcale nie
zmieniła mojego nastawienia, a wręcz utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest na
świecie wiele zakątków bardziej atrakcyjnych dla turystów. Prawda jest taka, że
po Chinach w pojedynkę podróżuje się źle. Chińczycy są bardzo zamknięci na
obcych, oszukują, mówią tylko po chińsku i mają kilka nad wyraz nieprzyjemnych
przyzwyczajeń (np. plucie na ziemię). Są też jednak pełne zaskakujących miejsc,
które chętnie zobaczyłabym na własne oczy, gdyby nie powyższe okoliczności.
1. Dolina Yili
Niech Was nie zmylą te kwitnące
pola lawendy – to nie Prowansja, tylko Dolina Yili w prowincji Xinjiang w północno-zachodniej
części Chin. Aby przenieść się do tej tajemniczej i bajkowej krainy, potrzebny
jest godzinny lot z Urumqi do Yining. Na śmiałków czekają również takie
atrakcje jak dolina morelowa czy przedsionek Szlaku Jedwabnego.
![]() |
chinatouradvisors.com |
poniedziałek, 2 marca 2015
Islandia: kraina lodu i ognia
Trudno o lepsze podsumowanie Islandii w trzech słowach niż jej
popularne określenie: „kraina lodu i ognia” – tutejszy krajobraz faktycznie jest
w 100% ukształtowany przez lodowce i wulkany. Co więcej, w Islandii wiele
rzeczy potrafi zaskoczyć, zresztą bardzo pozytywnie. Kraj ten geograficznie
jest bardzo od Europy oddalony i zalicza się go do Starego Kontynentu jedynie
przez wzgląd na łączniki kulturowe.
Zacznijmy od mocnego uderzenia: Islandczycy wierzą w trolle i elfy.
Nie ograniczają się jednak do przekazywania młodszym pokoleniom opowieści i
legend, lecz postępują tak, jakby faktycznie żyli na jednym świecie z różnymi niecodziennymi
istotami. To nie żart, że przed kilkoma laty zmodyfikowano plany budowy drogi,
aby ominąć wioskę elfów. W sumie i ja zaczęłam wierzyć w trolle po tym, jak
zginęło mi w dziwny sposób kilka rzeczy (trolle znane są z tego, że lubią
podkradać różne rzeczy).
Niektórych jeszcze bardziej zdziwi fakt, że Islandia nie ma swojego
wojska, a tutejsza policja nie nosi (i nawet nie chce nosić) broni. Kilka lat
temu pierwszy raz trafił się szaleniec, który strzelał do przechodniów z okna –
kiedy policja otworzyła do niego ogień, potem publicznie za to przepraszała. Jest
to więc jeden z najbezpieczniejszych krajów świata. Ludzie są szczęśliwi,
kierowcy przepuszczają pieszych, przypadki alkoholizmu leczy się przymusowo i
nikt nie obawia się zostawić na noc przed domem nieprzypięty rower. Co ciekawe,
skazani na karę więzienia są wpisywani na specjalną listę kolejkową, gdyż w
całym raju są tylko trzy zakłady.
Ponieważ historia Islandii
wyznaczana jest przez erupcje wulkanów (jedna z nich była przyczyną wybuchu
rewolucji francuskiej!) i trzęsienia ziemi, nie ma na wyspie dużo drzew i już
dwa rosnące obok siebie nazywane są lasem. Natomiast gdy wybucha wulkan,
Islandczycy wcale nie wpadają w panikę, lecz łapią za aparaty i podążają w
stronę krateru, by zrobić jak najlepsze zdjęcia erupcji. Woda z kranu,
ogrzewana przez gorące źródła, pachnie siarką. Zimna za to nadaje się do
bezpośredniego spożycia.
środa, 28 stycznia 2015
Hahnenkammrennen
Co roku zimą publikuję jakiś narciarski wpis – tym razem zapraszam na
chwilę na górę Hahnekamm (Koguci grzebień) w austriackim Kitzbühel, gdzie w
ubiegły weekend odbyła się kolejna edycja najsłynniejszej odsłony Pucharu
Świata w narciarstwie alpejskim.
Kto był w na skokach w Zakopanem
w czasach największej Małyszomanii, ten bez trudu wyobrazi sobie, czym dla
Austriaków jest zjazd w Kitz. W dniu zawodów ściągają tu rzesze kibiców, którzy
ustawiają się tłumnie wzdłuż całej trasy i na trybunach na dole. Wśród nich nie
brakuje lokalnych i zagranicznych celebrytów.
Zawodnicy* ścigają się tu od 1931 roku,
natomiast w 1967 roku rozgrywane w Kitzbühel konkrecje włączono do cyklu
Pucharu Świata. Tradycyjnie, w drugiej połowie stycznia od piątku do niedzieli co
roku odbywa się kilka konkurencji: bieg zjazdowy, supergigant, slalom specjalny
i superkombinacja (do niedawna kombinacja). Areną pierwszej z nich jest słynna
i jedna z najbardziej wymagających tras, Streif.
Długość trasy wynosi 3312 m., a najbardziej
stromy odcinek ma aż 85% nachylenia. Każdy zakręt czy trawers takiej areny
pucharowych zmagań ma swoją nazwę. Na Streifie najbardziej spektakularny
kawałek nosi nazwę Mausefalle (Pułapka na myszy) - nadjeżdżający z prędkością prawie
140 km/h narciarze wykonują tu skoki na odległość 80 metrów!
Choć nie jest to dyscyplina,
którą ogląda się dobrze na żywo (jeżeli stoisz na mecie, zobaczysz tylko
finiszującego zawodnika), telewizja nie daje ani trochę wyobrażenia, jak to
naprawdę wygląda. Chociaż raz trzeba zobaczyć taki zjazd na żywo, tym bardziej,
że w tej konkurencji jeszcze długo nie doczekamy się w Polsce zawodów tej
rangi.
* Tylko mężczyźni. Kobiety ścigały się w Kitz w latach 1931-1961.
piątek, 23 stycznia 2015
Hity i kity Szanghaju
Szanghaj to najlepsze miejsce pod słońcem, żeby przekonać się, czym jest nowoczesność w chińskim wydaniu. Nie szukajcie jej ani w Pekinie, ani w Hongkongu, który choć jest ponoć ładniejszy, to jednocześnie też mniej „chiński”. Żaden inny ośrodek nie rośnie w takim tempie i nie może poszczycić się tyloma cudami techniki, pozostając jednocześnie zielony i zadbany. Może sam w sobie Szanghaj nie stanowi jakiejś wielkiej atrakcji, ale warto zatrzymać się tu w podróży między dwoma wyżej wspomnianymi miastami. Oczywiście, tak jak wszędzie, są tu punkty które pozytywnie zaskakują i takie, które można sobie odpuścić.
środa, 14 stycznia 2015
Wszystko o zorzy polarnej
Od kilku lat, kiedy to zachwyciłam się pięknem norweskiej przyrody, architekturą
Sztokholmu i smakiem kawy w Danii, moim największym marzeniem podróżniczym jest
wyruszyć na jak najdalszą Północ i zobaczyć zorzę polarną. Być może ma to dla
mnie po części wymiar symboliczny, ale czuję, że dopóki nie zobaczę na własne
oczy tego niezwykłego zjawiska, każdej zimy będę przestępować z nogi na nogę,
sprawdzać prognozę pogody i ceny biletów do Skandynawii.
![]() |
źródło: http://hdw.eweb4.com |
Po pierwsze, burze magnetyczne na
Słońcu
Zainteresowanych fizycznym wyjaśnieniem
tego zjawiska odsyłam tutaj, na
Blogu jednak chciałabym się skupić na praktycznych aspektach zorzy polarnej. Zasadniczo,
im większa jest aktywność na Słońcu, w tym niższych szerokościach
geograficznych będzie można zorzę ujrzeć. Czy okoliczności są danego dnia
sprzyjające, podpowiadają specjalne programy, dostępne także w postaci
aplikacji mobilnej. Niekiedy w prognozach pojawia się zapowiedź, że zorza
pojawi się nad Polską, jest to jednak mało prawdopodobne, gdyż zjawisko
przypisywane jest przede wszystkim obszarom powyżej koła podbiegunowego.
Wymienić należy przede wszystkim Alaskę, Kanadę, Grenlandię, Islandię,
Norwegię, Szwecję, Finlandię i Rosję. Zorza pojawia się także na południowej
półkuli, lecz większość badań opiera się na obserwacjach z półkuli północnej. Aby
zobaczyć zorzę, wskazane jest oddalić się od miasta, gdzie widoczność mogłyby
zakłócić światła (z tego względu również lepiej unikać pełni księżyca), choć niekiedy pojawia się też np. nad Reykjavikiem. W
większych miastach na północy wymienionych wyżej krajów biura podróży oferują
specjalne wycieczki kierowane przez przewodników, którzy najlepiej wiedzą,
dokąd się udać. Zazwyczaj jednak trzeba wziąć udział co najmniej w kilku takich
wycieczkach, gdyż cykl burz magnetycznych powtarza się mniej więcej co tydzień
(ten długi co 11 lat), tyle czasu powinna więc co najmniej trwać cała wyprawa.
Po drugie, pogoda
Wyprawa na daleką północ nie daje
w żadnym wypadku gwarancji sukcesu. Niezwykle ważnym czynnikiem jest pogoda - niebo
nie może być zachmurzone. Stąd też teoretycznie łatwiej będzie zobaczyć zorzę w
regionie o suchym klimacie. Mówi się, że wokół jeziora Torneträsk w Szwecji panują jedne z lepszych warunków, podczas gdy
w pobliżu Murmańska aurora pojawia się kilkanaście razy w sezonie. Z Polski
najłatwiej jest dotrzeć do norweskiego Tromsø lub na
Islandię, dokąd latają tanie linie lotnicze.
Jak to wygląda?
Wspominałam już, że zorza lubi,
kiedy jest ciemno. Z tego względu można ją obserwować od października do marca,
kiedy dzień wcześniej się kończy, a pojawia się ona między godziną 21 a 1 w
nocy. Jej kolor zależy od natężenia związków chemicznych (azot daje kolor
czerwony i niebieski, tlen - zielony i różowy), ale zdecydowanie najczęściej
przybiera okna zieloną barwę. Zjawisko trwa od kilku do kilkunastu minut. Czasem
z jednego punktu widać tę samą aurorę, co w innych częściach kraju.
Sprzyjające warunki to jednak dopiero połowa sukcesu - należy liczyć również na spore szczęście. Może dlatego właśnie to zjawisko jest tak piękne i wciąż nie zostało jeszcze całkowicie zbadane? Liczy się więc odpowiednie nastawienie, warto też pozwiedzać co nieco za dnia, by nie wyjechać później z uczuciem niedosytu. Mam jednak cichą nadzieję, że już w lutym będę mogła wrzucić tu kolejny wpis o tym, jak zorza polarna wygląda na własne oczy. ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)