Po burger barach, kawiarniach z bubble tea i stoiskach z mrożonymi
jogurtami, na warszawski rynek gastronomiczny wkroczyły multitap bary. O ile
ciężko mi zrozumieć te dwa pierwsze trendy - a przynajmniej skalę zjawiska -
tak ten ostatni przyjmuję ze sporym zadowoleniem. Nowe lokale wciąż powstają,
lecz nie w aż tak szybkim tempie, by cierpiała na tym popularność
poszczególnych pubów.
Brakuje mi w Polsce kultury picia
alkoholi. W Tbilisi są winiarnie, w których można usiąść i napić się wina. W
Alzacji można spróbować kilku gatunków w specjalnych małych kieliszkach zanim
kupi się to najlepsze. W Belgii natomiast do rangi wytwornego trunku urasta piwo,
kojarzone u nas raczej z puszką, kanapą i golonką. Tam podawane jest w
kieliszkach, w których nabiera zupełnie innego smaku. Belgijskie piwo należy do
moich ulubionych ze względu na różnorodność gatunków i bogactwo smaków (nawet
te kilkunastoprocentowe charakteryzują się owocową nutą).
Multitap bars to idealne miejsce
na spotkanie w gronie znajomych w letni wieczór – możecie tu spróbować co
najmniej kilkunastu gatunków piw z kija i kilkudziesięciu butelkowanych, w
nieco innej scenerii niż przy drewnianej ławie, z plastikowego kubka, jak to
się do tej pory robiło. Fajnie więc, że zaczęły powstawać i w Warszawie. Jednymi z pierwszych były Kufle i Kapsle, w których nie udało mi się jeszcze zawitać na dłużej, gdyż za każdym razem w
tym niewielkim pubie brakowało wolnych stolików. Równie modne są Cuda na Kiju,
otwarte w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się kawiarnia Moments Tasty Life. Po tej stronie Alei
Jerozolimskich wciąż niewiele się dzieje, ale każdy lokal pod tym adresem ma u
mnie spory plus za samą lokalizację – przeszklone ściany tworzą wyjątkowy
klimat, o ile oczywiście nie siedzi się w piwnicy. Oprócz piwa, można tu zjeść
pizzę z ciekawie skomponowanymi dodatkami.
Przy ulicy Parkingowej, niespodziewanym
nowym zagłębiu knajpek, otworzył się w zeszłym roku Piw Paw. W ofercie degustacja piw, coś na ząb
i wieczny radosny gwar. Belgijskiego piwa z kija napijecie się również w Chmiel Cafe, która stawia na
oryginalne połączenie, bowiem jej drugim filarem są włoskie lody i wypieki.
I wreszcie, Delirium. Najsłynniejszy lokal w Brukseli
przyciąga piwoszy z całego świata. W ofercie tego pubu znajduje się ponad 2
tysiące różnych piw z 60 krajów, co jest oficjalnym rekordem zapisanym w
Księdze Guinnesa. Lokal mieści się w jednej z piwnic na starówce, a za stoły
służą tu olbrzymie beczki. Największą popularnością cieszy się piwo podawane w
wielkich kilkulitrowych kuflach. Wieczorami można posłuchać muzyki na żywo. Filie
powstały nawet w Brazylii i Japonii, a niedawno również w Warszawie, na Nowym
Mieście, gdzie dotąd bywałam dość rzadko i mam nadzieję bywać teraz częściej.
Lokal nie jest duży, może nie ma tu jeszcze wielkomiejskiej atmosfery, ale jest
za to pyszny kriek z kija.
Lubię miejsca niszowe - takie, które mogę sama odkryć a potem komuś polecić.
To one zaskakują najbardziej. Nie twierdzę wprawdzie, że Śląsk jest niszowy, ale
typowych atrakcji turystycznych szukałabym w pierwszej kolejności gdzie
indziej. Czy słusznie?
Śląsk kojarzył mi się zawsze
przede wszystkim z przemysłową infrastrukturą, tymczasem wielkie fabryki wcale
nie dominują w tutejszym krajobrazie. Minął już prawie wiek od odzyskania przez
Polskę niepodległości, a różnice między terenami spod poszczególnych zaborów
widoczne są do dziś. Tutaj wszystko jest uporządkowane: chodniki poza miastem
są równe, trawa przystrzyżona. Jedno duże miasto graniczy z drugim, a między
nimi można się przemieszczać autostradą – to wszystko wydaje mi się nowe i
szczególnie ciekawe z punktu widzenia osoby urodzonej w Warszawie. J Zaskoczyły mnie
zwłaszcza Gliwice: swoją starówką – jeszcze nieskomercjalizowaną – i
secesyjnymi kamienicami, które zachowały swój autentyczny urok.
Chciałbym opisać tu trzy miejsca, które miałam okazję
odwiedzić.
1.Radiostacja Gliwice
Wpiszcie w wyszukiwarce
„Radiostacja Gliwice”. Wybierzcie opcję „Grafika”. Nie, to nie Paryż i nie
Wieża Eiffla, tylko nasza polska (no może tak nie do końca) budowla. Znacie już
jeden z powodów, dla których uważam to miejsce za niesamowite. Nie chodzi
bynajmniej tylko o wrażenia wizualne (zwłaszcza te po zmroku). Ze szczytu ponoć
widać Tatry, ale najbardziej niezwykłe są tło historyczne i techniczne
parametry. Wysokość 110 metrów czyni Radiostację najwyższą zbudowaną w całości
z drewna(!) konstrukcją na świecie. Co prawda w czasach, kiedy została
wybudowana (1925) powstawały podobne, wyższe wieże, jak chociażby ta
140-metrowa we Wrocławiu, lecz one nie przetrwały do dziś. Zawsze kojarzyłam ją
przede wszystkim z „prowokacją gliwicką”, lecz i później odegrała ona niemałą
rolę w historii. Do 1956 roku służyła polskim władzom do zagłuszania
zagranicznych rozgłośni, głównie Radia Wolna Europa. Dziś zainstalowanych jest
na niej około 50 różnych anten.
2.Zabytkowa Kopalnia Węgla Kamiennego „Guido”
w Zabrzu
Założona w połowie XIX wieku, dziś
spełnia już jedynie funkcję kulturalną (węgiel wydobywano tu do połowy XX
wieku). Zwiedzanie trwa ładne trzy godziny i obejmuje dwa poziomy: 170
(zaprezentowane tu są eksponaty) i 320 (bardziej empiryczny), który jest
zarazem najniżej położoną trasą turystyczną w kopalni węgla kamiennego w
Europie. Jedną z głównych atrakcji jest przejazd podwieszaną kolejką górniczą,
a w przyszłości w programie znajdzie się również przepłynięcie łódką przez
zalaną sztolnię. Ponadto w kopalni znajduje się kawiarnia i wystawiane są
sztuki. W przeciwieństwie do Wieliczki, grupy zwiedzających nie depczą tu sobie
po piętach.
W trakcie tych kilku godzin
zwiedzania można sobie uświadomić, jak wielką pracę wykonywały tu w tamtych
czasach zwierzęta. Konie kopalniane spotykał smutny los - spędzały tu one
bowiem resztę swojego życia. Po śmierci, ich zwłoki były zostawiane w nieużywanych
już dziurach w ścianach, a następnie zalewane cementem. Z kolei za wykrywacz
trujących gazów służyły górnikom… kanarki. Kiedy przestawały śpiewać, wiadomo
było, że w powietrzu pojawił się metan. Nie wspominając już o szczurach, które
wskazywały kiedy i w jakim kierunku należy uciekać…
3.Zamek w
Toszku
Toszek to
niewielka miejscowość, z wzorcowym ryneczkiem, oddalona o 20 minut drogi od
Gliwic. Góruje nad nią pokaźny zamek, wizytówka tego miasta. Często odbywają
się tu turnieje i inne imprezy, jednak tego dnia nie ma tu oprócz nas żywej
duszy. Gród istniał w tym miejscu już w XII wieku a możliwe, że również
wcześniej. Złote lata zamku przypadają na XV wiek. Z późniejszym okresem wiąże
się szereg ciekawych historii. Nie mogło być inaczej, skoro bywał tu sam Johann
Wolfgang Goethe.
Według
legendy, na zamku przechowywana była złota kaczka, wysadzana perłami i
wysiadująca 11 złotych jaj, jednak niespokrewniona z tą warszawską. Gdy podczas
pożaru w 1811 roku księżna Gizela von Gaschin opuszczała w pośpiechu zamek,
zgubiła kaczkę w jego podziemiach. Oczywiście szukano później skarbu, jednak
bez skutku. Podobno złotą kaczkę odnaleźć może ten, kto urodził się w
niedzielę, a do lochów wejdzie w dzień Wielkiej Nocy. Równie
ważnym zwierzakiem był pies Toszek, od którego imienia wzięła się nazwa miasta.
Miał on uratować opolskiego księcia podczas polowania przed atakiem wielkiego
dzika.
Czasem obraz znaczy więcej niż tysiąc słów - nawet jeśli poniższe zdjęcia nie oddają całkowicie piękna, którym zachwycał się Mickiewicz. Unikam mieszania się w
politykę na tym Blogu, ale uznałam, że to dobry moment, by zwrócić
uwagę, jak wiele polityka może zmienić z punktu widzenia "zwykłego" człowieka.
Jedna z bardziej niezwykłych historii związanych z Warszawą miała miejsce w 1948 roku podczas wizyty Pablo Picasso, który przyjechał na Kongres Intelektualistów do Wrocławia. Początkowo miał w Polsce zabawić trzy dni, jednak pobyt przeciągnął się do dwóch tygodni, w trakcie których artysta odwiedził Kraków, Oświęcim i Warszawę…
W tamtych czasach Warszawa wciąż podnosiła się z wojennych zniszczeń, a na Kole powstawało nowoczesne osiedle, do budowy którego posłużyły gruzy zrównanej z ziemią stolicy. Zaprojektowało je małżeństwo Syrkusów, prywatnie przyjaciele Picassa. 3 września zaprosili go na wycieczkę – artysta zachwycił się przede wszystkim funkcjonalnością osiedla. Wówczas doszło do symbolicznego zdarzenia: Picasso spontanicznie namalował węglem na jednej ze ścian postać syrenki o wymiarach mniej więcej 1,8x1,7 m, trzymającej młotek zamiast miecza.
Źródła podają dziś kilka adresów: Deotymy 4/28, Deotymy 48/28 lub Ks. J. Sitnika 4. Wiadomo na pewno, że do wówczas pustego jeszcze jednopokojowego mieszkania z kuchnią i wnęką sypialną wprowadziła się niebawem pani Franciszka Sawicka-Prószyńska z mężem. Choć zgodnie z nakazem spółdzielni, miała chronić dzieło przed zniszczeniem i udostępniać je zwiedzającym (najprościej mówiąc: otrzymała z przydziału mieszkanie-muzeum), losy tej nietypowej pamiątki potoczyły się niestety inaczej. Przez kilka lat do mieszkania pani Franciszki przybywali licznie niezapowiedziani goście: krajowe delegacje z Bolesławem Bierutem na czele, zagraniczni turyści a nawet wycieczki szkolne. Lokatorzy prowadzili przez ten czas księgę gości, lecz kiedy ich wytrzymałość dobiegła kresu, zasłonili syrenę kotarą, aż wreszcie administracja zezwoliła w 1953 roku na jej zamalowanie.
Straciliśmy tym samym jedno z bardziej unikalnych dzieł, choć nie jesteśmy w tym gronie odosobnieni - podobny los spotkał naścienny rysunek Picassa w Hiszpanii. Przetrwała za to inna syrenka, o wiele mniejsza, namalowana przez słynnego artystę w rodzinnym albumie ówczesnego prezydenta Warszawy, Stanisława Tołwińskiego, na prośbę jego żony. Dziwi mnie jednak fakt, iż cała ta historia nie jest wykorzystywana marketingowo. Kto by nie chciał na pamiątkę kubka czy koszulki z taką syrenką?
Jestem wielką fanką nart, gór, zimy, Skandynawii i magazynu "Zew Północy", dlatego postanowiłam zrobić wyjątek dla poniższej informacji prasowej i opublikować ją w całości na Blogu. Zawiera ona szereg ciekawych informacji - zachęcam do przeczytania :-)
Skąd liczba mnoga w tytule? Choć Wenecja jest tylko jedna i niepowtarzalna, nazwę tę zwykło się zestawiać z nazwami innych miast, dla podkreślenia ich położenia, nawet jeśli wcale nie muszą one zachęcać w ten sposób turystów to przyjazdu. Lecz ile z Wenecji jest w tych Wenecjach?
Wenecja prawdziwa
Wąskie mosty nad starymi weneckimi kanałami zyskują wiele poza sezonem, kiedy możliwe okazuje się zrobienie na nich zdjęcia, bez kilkunastu zbędnych osób w kadrze. O ile ceną za unikalną lokalizację jest nieprzyjemny zapach wody latem, tak zimą nie jest to na tyle uciążliwe. Może nie będzie wtedy ciepło, ale za to delikatne światło przywiedzie na myśl widoki z obrazów Canaletto, jeżeli trafimy na ładną pogodę, co wbrew pozorom nie jest nierealne. Dwie z moich trzech wizyt w Wenecji miały miejsce w deszczowej aurze, co nie zmienia faktu, że w każdej chwili jestem gotowa tam wrócić i przemierzyć ponownie obowiązkowy szlak: imponująca Bazylika Świętego Marka, karmienie gołębi na placu pod tym samym patronem (wątpliwa przyjemność!), wdrapanie się na Most Westchnień. Gdybym miała wybrać porę roku na kolejną podróż do Wenecji, celowałabym w Karnawał (choć to też sezon). Równie miłym pomysłem wydają się być walentynki w Wenecji. Póki co, pozostaje mi wenecka maska, obowiązkowa pamiątka z tego miasta (obok wyrobów ze szkła murano).
O ile nie jest się zawodnikiem i nie poszukuje się latem zimy, ciężko jest uzasadnić kilkunastogodzinny lot na narty na inny kontynent, skoro o kilka godzin jazdy samochodem (no dobrze, z Warszawy kilkanaście) oddalone są Alpy i Dolomity. Lepszych warunków do uprawiania tego sportu nie można sobie wymarzyć. A jednak będąc w Stanach, nie mogliśmy nie wypróbować stoków w Kolorado. Jak się okazało, niemal wszystko jest tam inne niż w Europie…
Trzy lata temu miałam okazję odwiedzić Beaver Creek, jeden z ważniejszych amerykańskich kurortów zimowych, ze względu na organizowane tam co roku zawody alpejskiego Pucharu Świata (odbyły się właśnie w ubiegły weekend, a za rok Beaver Creek będzie gościć Mistrzostwa Świata). Znaczna część przyjeżdżających tu turystów przylatuje najpierw do pobliskiego Vail. Dwie godziny jazdy stąd oddalone jest natomiast słynne Aspen.
Brak długiej tradycji narciarskiej w Stanach odzwierciedlony jest w architekturze i klimacie tutejszych górskich miasteczek. Beaver Creek samo w sobie jest dość specyficzne: żeby tu wjechać, trzeba zapłacić (chyba że się tu mieszka). Wśród niezbyt rozległej zabudowy dominują całkiem nowe apartamentowce, które z zewnątrz naśladują styl tyrolski, natomiast w środku urządzone są typowo po amerykańsku (czyli dużo miejsca zwłaszcza w kuchni, kominek, wykładzina). Wiele takich apartamentów należy do Anglików, którzy i tak muszą wsiąść w samolot, by zrobić użytek z nart. W centrum Beaver Creek dzieje się niewiele: jest główny plac, jedna kawiarnia i dwie restauracje. Wydawać by się mogło, że po zmroku nie ma na Ziemi bardziej spokojnego miejsca niż austriackie wioski, tymczasem tu życie nocne to jeszcze bardziej obce wyrażenie.
Miasteczko położone jest na wysokości 2 500 m n.p.m., co sprawia, że nawet szybszy krok to odczuwalny wysiłek. Kroków nie trzeba jednak stawiać tak dużo, gdyż hotele oferują wszelkie niezbędne usługi – można na przykład wypożyczyć sprzęt. Część marek w wypożyczalniach brzmi jak najbardziej znajomo, ale brakuje produktów niektórych liderów europejskiego rynku. Trzeba niestety nastawić się na spory wydatek związany z karnetem.
Na stokach potwierdzenie znajduje teza, że odległości i przestrzeń mają w Stanach inny wymiar. Choć jest tu wysoko, góry wydają się raczej łagodne, ale też rozległe. Dlatego jeżeli nawet na trasach jest sporo ludzi, po prostu ich nie widać. Trasy są zaś szerokie i idealnie nachylone. Nie wiem, skąd dokładnie się to bierze, lecz nie ma tu w ogóle lodu, a i śnieg różni się od tego w Europie. Nie można Amerykanom odmówić dobrego przygotowania stoków: ratraki ruszają do pracy niczym kolumna czołgów na wojnę - każdorazowo jest uruchamianych co najmniej 10 pojazdów. To nie wystarczy jednak kiedy zacznie obficie sypać śnieg. Ze względu na rozległość stoków, ratrakowanie w takich warunkach nie ma sensu. Wtedy pozostaje jedynie cieszyć się jazdą w puchu.
Wydawać by się mogło, że tablica głosząca „Experts only beyond this point” ustawiona przez Amerykanów na pucharowej trasie to przesada. Tymczasem słynna Birds of Prey jest jedną z najtrudniejszych tras, po jakiej zjeżdżałam, a porównuję ją do czarnych tras w Austrii. Zobaczcie, jak sobie radzą z nią zawodowcy:
Prób naśladownictwa europejskiego stylu nie widać w restauracjach na stokach. O ile z chęcią można zjeść w przerwie Gulaschsuppe i Apfelstrudel w Austrii czy spaghetii w Dolomitach, w Beaver Creek dostaniemy mało klimatycznego burgera. Jednak jest miła rzecz, z którą nie spotkałam się w Europie. Możliwe, że zależy to zależy od hotelu, ale powracających narciarzy częstowano ciasteczkami Oreo i gorącą czekoladą z marshmallows. Po ciężkim wysiłku taka dawka cukru jest wprost idealna. :-)
Przy okazji pobytu w Kolorado, chcieliśmy zaliczyć jakąś unikalną amerykańską atrakcję. Niestety, Wielki Kanion znajduje się 12 godzin jazdy na południe. O 10 godzin jazdy bliżej jest natomiast Colorado National Monument, nieduży i mało uczęszczany park narodowy, w którym może nie zobaczymy aż tak spektakularnych form, ale poczujemy przedsmak Wielkiego Kanionu. Był to pierwszy park narodowy w Stanach, jaki odwiedziłam i wywarł na mnie duże wrażenie.
Podsumowując, nawet jeżeli w jakimś aspekcie warunki narciarskie w Stanach są lepsze niż w Europie, przewaga ta nie jest na tyle znacząca, by opłacało się poświęcać tyle czasu i pieniędzy, by tu dotrzeć. Jednak jeżeli znajdziecie się zimą za Oceanem, warto skorzystać z takiej okazji, gdyż amerykańskie stoki powinny Was pozytywnie zaskoczyć. Pod wieloma względami jest tu inaczej niż w Europie, a takie narciarskie doświadczenie jest warte kilku wyjazdów do ośrodków, które już znamy.