środa, 4 września 2013

Tak smakuje Belgia



Jak wiele zależy od pory roku! Za pierwszym razem spodobała mi się brukselska Starówka, ale reszta miasta wydała mi się o wiele mniej ciekawa. A przede wszystkim było strasznie zimno! Bo w Belgii trzeba mieć szczęście do pogody -  średnie temperatury są tu o kilka stopni niższe niż w Polsce. Nie ominęło nas ono podczas drugiej wizyty, która zresztą miała zgoła odmienny charakter: w samej Brukseli spędziliśmy ledwie jedną noc (wystarczająco dużo by zmienić zdanie na temat tego miasta), natomiast przez trzy kolejne dni zwiedziliśmy znacznie więcej kraju, niż mieliśmy w planach.

Bruksela
Grand Place wciąż robi wrażenie. Każdy szczegół na fasadach kamienic, secesyjne puby, fontanny czekoladowe na sklepowych wystawach, zapach muli (choć ich nie lubię) wieczorem na uroczej Rue des Bouchers… To zdecydowanie jedna z najbardziej apetycznych stolic Europy! Nie będę oryginalna, twierdząc, że wiosną i latem jest tu zielono, przez co idealnym celem spacerów stają się również wszystkie „parkowe” tereny: obszary w okolicy Pałacu Królewskiego, czy dzielnicy europejskiej. 

W Brukseli zjedliśmy najlepsze frytki w życiu. Nietrudno tu na takie trafić: belgijskie frytki są z definicji chrupiące, nietłuste i świetnie przyprawione. Pachną i smakują najlepszym gatunkiem ziemniaka i nie ma tu miejsca na wyrzuty sumienia, że takie jedzenie jest niezdrowe. Belgowie dodają do frytek rozmaite sosy, ale koniecznie trzeba je zjeść z majonezem. Angielska nazwa French fries błędnie wskazuje Francuzów jako wynalazców tego dania. Według przekazów, pewnej mroźnej zimy, kiedy zamarzła rzeka Meuse w Walonii, zdesperowani mieszkańcy tego regionu zaczęli kroić ziemniaki - jedyne pożywienie, jakie im pozostało – w kształt rybek (zabranych im z kolei przez bezlitosną pogodę). Następnie smażyli je na wołowym oleju. Dziś smaży się frytki dwukrotnie, w różnych temperaturach. Coś musi być w tej recepturze, skoro Brugii poświęcono im całe muzeum!

Czy ktoś by wpadł na to, że to z Brukseli wywodzi się popularny ostatnio format śniadania z domowym pieczywem i przetworami, przy komunalnym stole? Le Pain Quotidien to popularna, międzynarodowa sieć piekarni-boulangerii, założona właśnie tutaj w 1990 roku. Jej właściciel Alain Coumont stworzył nowatorski koncept który był potem kopiowany przez innych restauratorów na całym świecie: na miejscu wypiekane jest własne pieczywo i sprzedawane są ekologiczne przetwory, zaś rustykalne meble zakupione na pchlim targu - w tym wspólny stół - stwarzają efekt dawnego wiejskiego sklepu. Dziś Le Pain Quotidien operuje w 17 krajach, z ponad 180 kawiarniami.

Brugia
Brugia była głównym celem tego wyjazdu (po drodze wpadliśmy jeszcze co prawda na chwilę do Ostendy, lecz stamtąd przegonił nas deszcz). Dzięki dogodnym godzinowo i niedrogim lotom do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Chrleroi, można tu spędzić fantastyczny przedłużony weekend. Warto obejrzeć przy tej okazji film „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (oryg. In Bruges), w którym miasto gra pierwszoplanową rolę, lecz absolutnie nie wolno sugerować się refleksyjnym wątkiem filmu. W rzeczywistości Brugia jest śliczna (pokuszę się o stwierdzenie, że to jedno z najpiękniejszych miasteczek, w których byłam), wręcz cukierkowa, dopieszczona w każdym calu. Nie sprawia wrażenia prowincjonalnej, bo na której prowincji spotkamy takie tłumy turystów? Jeżeli te będą komuś przeszkadzać, można zboczyć z najbardziej uczęszczanego szlaku, wcale nie tracąc na widokach. Tutejsza Starówka jest rozległa i można ją zwiedzać także pływając kanałami („flamandzka Wenecja”). Dwie podstawowe atrakcje to Bazylika Świętej Krwi wybudowana na wzór świątyni w Jerozolimie (z relikwią Krwią Chrystusa) oraz Madonna z Dzieciątkiem (Kościół NMP) - jedna z niewielu rzeźb Michała Anioła, która została sprzedana poza granice Italii.

Tutaj również na każdej ulicy jest po kilka sklepów z czekoladkami. Do wyboru będą nie tylko trufle i praliny, ale też owoce maczane w płynnej czekoladzie, karmelki, krówki, pianki, landrynki, ciasteczka, makaroniki. Nie wszyscy wiedzą, że składnikiem równie ważnym w tutejszej kuchni  jak czekolada, jest cykoria. Belgowie potrafią przyrządzić ją tak, by pozbawić warzywo charakterystycznego, gorzkiego smaku. Podawana jest na wiele sposobów, np. owinięta w szynkę i zapieczoną w serze. 
Na tle krajów słynących w produkcji piwa moim zdaniem Belgia wyróżnia się najbardziej. Nigdzie indziej nie spróbujemy tylu lokalnych odmian otrzymywanych przy wykorzystaniu tradycyjnych technik. Belgijskie piwa są mocne, bo dostaniemy nawet takie, w których zawartość alkoholu sięga kilkunastu procent, ale nawet te mają ciekawy owocowy posmak. Na uwagę zasługuje lambic, który powstaje w wyniku fermentacji spontanicznej, ze słodu jęczmiennego z dodatkiem pszenicy. To najstarsza znana metoda: fermentacja spontaniczna ma miejsce na otwartym powietrzu, po zetknięciu płynu z dzikimi drożdżami w powietrzu. Lambic może dojrzewać do pięciu lat w beczkach, które wcześniej służyły do przechowywania wina. Jedną z odmian lambica jest nazywane brukselskim szampanem gueze. Faktycznie, w smaku przypomina szampan! Ten rodzaj powstaje przez zmieszanie kilku roczników lambika i ponownej fermentacji w butelkach typu szampańskiego. Są również lambiki owocowe, a wśród nich znakomity i opisywany już na tym Blogu kriek z dodatkiem wyciągu z wiśni. Owocowa nuta jest tu głęboka i naprawdę piwo z butelki nie umywa się do tego z kija. Warto zatrzymać się tam, gdzie tabliczka informuje o możliwości degustacji piwa.

Gandawa
Odetchnąć od turystycznego zgiełku można na przykład w Gandawie, która ma znacznie bardziej miejski i studencki charakter, lecz również jest piękna. Do największych atrakcji tego miasta należy tzw. Ołtarz Gandawski autorstwa Huberta i Jana van Eycków, który można obejrzeć w Katedrze św. Bawona i który uchodzi za najwybitniejsze dzieło gotyckiego malarstwa flamandzkiego. 

Spragnieni belgijskich słodkości powinni spróbować speculoos, tradycyjnych korzennych ciasteczek, zazwyczaj o kształcie figurek przyozdobionym ornamentem, wyrabianych przy użyciu drewnianych form. Jako pierwsi zaczęli wypiekać je Holendrzy, co nie oznacza wcale, że Belgowie są ich mniejszymi fanami. Wręcz przeciwnie – belgijskie speculoos różnią się trochę składem, zaś na przykład w Hasselt, mieście uchodzącym za ich kolebkę, korzysta się wciąż z oryginalnych starych receptur. Dawniej speculoos były synonimem luksusu, jednak w 1830 roku spożywali je już żołnierze wyruszający na wojnę, a późniejszych czasach – pielgrzymi. W sklepach powszechnie dostępna jest pasta speculoos, która przypomina w smaku i konsystencji masło orzechowe. Nie powinno również nikogo zdziwić piwo o takim właśnie aromacie.

Antwerpia
Choć początkowo nie mieliśmy tego w planach, udało nam się zatrzymać także w Antwerpii. To miasto o bardzo bogatej ofercie kulturalnej, być może dlatego, że przez jakiś czas mieszkał tu sam Rubens, którego dom jest dziś jedną z głównych atrakcji turystycznych. Co jeszcze wyróżnia Antwerpię? Zdecydowanie warto zwrócić uwagę na dworzec kolejowy Antwerpia Centralna, jeden z największych w Belgii i najpiękniejszych w Europie. Rejony w jego pobliżu nazywane są diamentową dzielnicą, ponieważ to tutaj rozkwitł handel diamentami, z których słynie miasto. Jest on skoncentrowany w rękach ortodoksyjnych Żydów, stanowiących liczną grupę wśród mieszkańców. Swój urok mają również ciekawy gmach muzeum MAS czy zabytkowy wieżowiec z lat 30-tych, który w czasach powstania był pierwszym tego typu budynkiem w Europie. Nie jest on jednak otwarty dla zwiedzających. 

W przerwie między zwiedzaniem obowiązkowo trzeba zjeść gofra – Belgowie są bez wątpienia mistrzami w ich przyrządzaniu. Ciasto gofrowe jest tu idealnie słodkie, z zewnątrz chrupiące i rumiane a w środku mięciutkie. Trudno spodziewać się innego rezultatu, skoro już w Średniowieczu wpadli oni na pomysł, by wypiekać gofry przy pomocy żeliwnych płytek w kratkę. Oczywiście, w zależności od regionu, spotkać tu można różne odmiany, jednakże najczęściej będą to wafle owalne, z dodatkiem cukru na kratkach, który karmelizuje się w trakcie pieczenia. Na belgijskich witrynach zazwyczaj prezentowane są rozmaite kompozycje z dodatków: z owocami, cukrem pudrem, bitą śmietaną, czekoladą, nutellą a nawet pastą speculoos

Spacerując tak centralnymi uliczkami Antwerpii, trafiliśmy niespodziewanie na ptasi targ, na którym – oprócz kupna kury, indyka czy papugi – można było spróbować lokalnych produktów, w tym pysznego żółtego sera. 

SPRAWDZONE ADRESY
 
Dokąd na frytki:  Fritland, Rue Henri Maus 49, Bruksela – lokal na Starówce, wygląda jak fast-food, ale ich frytki powalają na kolana! 

Dokąd na śniadanie: Le Pain Quotidien, cała Belgia.

Dokąd na mule: Chez Leon, Rue des Bouchers 18, Belgia – uwaga! Jezeli okaże się, że zajmujesz miejsce podpisane imieniem sławnego aktora, który akurat zjawi się w restauracji, trzeba będzie ustąpić właścicielowi. 


Dokąd na piwo: T' Brugsch Bieratelier, Wijngaardstraat 13, Brugia – za 8 euro można spróbować 3 wybranych lokalnych piw.
De Garre, De Garre 1, Brugia – ponoć jedyna piwiarnia na świecie, gdzie można spróbować piwa brzoskwiniowego z kija. Lokal prowadzony przez Belga i Polkę. Choć w samym centrum, ciężko tu trafić, bo można przeoczyć wąską uliczkę.
Delirium Café, Impasse de la Fidélité 4, Bruksela – najsłynniejszy brukselski pub z filiami w innych miastach. Głośny (koncerty) i zatłoczony, ale klimatyczny. W karcie ponad 2 tysiące piw, które można zamówić w 2-litrowym kuflu. 

Dokąd na gofry: Queen of Waffles, Grote Markt 60, Antwerpia – niezłe klasyczne gofry w samym sercu Antwerpii, lecz bardzo drogie. 

Dokąd na czekoladę: wszędzie – najwięcej sklepów jest w Brukseli i Brugii, natomiast bardzo niewiele w Gandawie.  

Więcej o kuchni belgijskiej na polska-gotuje.pl.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Parki wodne – frajda dla małych i dużych



W dzieciństwie nie wyobrażałam sobie wakacji nad morzem bez wizyty w parku wodnym, jeżeli akurat był taki w pobliżu. Nawet teraz wspominam te wycieczki z lekką nostalgią i kiedy za oknem żar leje się z nieba, najchętniej od razu ustawiłabym się w kolejce na jedną z wodnych zjeżdżalni. Bo któż nie lubi parków wodnych – bawią się w nich zarówno dzieci, jak i dorośli, zjeżdżalnie są bowiem dostosowane do różnych grup wiekowych. To chyba jedno z nielicznych miejsc, w których przestają przeszkadzać zgraje rozkrzyczanych maluchów potykających się o nasze nogi czy konieczność stania w kolejce, by zjechać jeden raz. 

Przez ostatnich kilkanaście lat, bo z takiej perspektywy piszę, wiele się zmieniło, zapewne powstały nowe miejsca, o których nie wiem. Wówczas chorwackie parki miały jedną wspólną, negatywną właściwość: słona woda morska w basenach. Na Krymie natomiast wiele hoteli miało własne baseny i zjeżdżalnie – można powiedzieć, że było ich tyle, ile u nas galerii handlowych. Niestety nie mam ładnej, okrągłej liczby, np. 3 , 5 lub 10 - chciałabym przedstawić dwa miejsca szczególnie warte polecenia, które wciąż funkcjonują. 

Aqua Splash, Kreta (k. Hersonissos)
Pierwszy park wodny z prawdziwego zdarzenia w moim życiu, może dlatego właśnie najfajniejszy. Wówczas, był nowy, kolorowy, zadbany, z ładnym drink barem i pełen świeżo zasadzonej zieleni. W ofercie ma on zarówno łagodne zjeżdżalnie dla dzieci, jak i te dostarczające mocniejszych wrażeń. Z wielu z nich zjeżdża się na dmuchanych kołach, które są szybkie i zmniejszają ryzyko otarć, siniaków itd. Bezkonkurencyjną dla mnie zjeżdżalnią jest „Black hole” – z niej również zjeżdża się na takim kole, tyle że w środku jest całkiem ciemno. Widać jedynie światełka umieszczone co jakiś czas w poprzek na suficie, no i oczywiście czuć prędkość. ;)


Aquapark Dedeman, Turcja (k. Bodrum)
Ten park już wtedy był trochę starszy i bardziej zużyty, ale jego atut tkwi w położeniu: zajmuje on ogromny teren na zboczu, dzięki czemu ma naturalne warunki dla stromych, długich zjeżdżalni. Atrakcja raczej dla starszych, gdyż sporo z nich jest z ograniczeniem wiekowym - takich długich i wąskich, gdzie się w zasadzie się leci, a nie jedzie.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Gruzja: Kaukaz, wino... i Złote Runo


Niewiele jest  krajów o tak mocno zachwalanych krajobrazach, kuchni i ludziach - teoretycznie Gruzja mogłaby nie przeznaczać żadnych środków na promocję swojej turystyki. A jak wygląda rzeczywistość? 

Największą zaletą, a zarazem wadą tego kraju jest… słabo rozwinięta turystyka. Gruzja kusi nieskażoną przyrodą, pewnego rodzaju egzotyką oraz niskimi cenami, i to całkiem skutecznie, bowiem samoloty z Polski przylatują pełne spragnionych aktywnego wypoczynku trekkingowców udających się w góry Kaukazu. Z drugiej strony jednak ta egzotyka oznacza niestety biedę, zaniedbane domostwa, słabo rozwiniętą infrastrukturę czy też niebezpieczeństwo przeżycia niechcianej przygody na trasie: drogi oznaczone na mapie jako jedne z lepszych okazują się być górskimi, nieutwardzonymi ścieżynami, zaś znalezienie ładnej pocztówki, nie mówiąc już o jej wysłaniu, graniczy z cudem. W oczy rzuca się brak straganów z pamiątkami w najbardziej „turystycznych”  miejscach. 

Warto wybrać się w góry, śladem trekkingowców, choć wcale nie trzeba dźwigać plecaka i karimaty. W przeciwieństwie do interioru, gdzie łatwo jest napotkać widok zbliżony do polskiego krajobrazu, tu w niebo wzbijają się cztero- i pięciotysięczniki, ośnieżone przez cały rok. Są takie miejsca, do których cywilizacja nie zapukała jeszcze wraz ze swoimi najnowszymi wynalazkami. Gdzieniegdzie wciąż przechowuje się mięso według starej techniki: w górskim strumieniu lub też po zawinięciu w bydlęcą skórę i ugotowaniu - zakopane w ziemi na około rok.
Nie wszyscy wiedzą, że do Gruzji zawitali starożytni greccy herosi: Perseusz, za karę za kradzież ognia z Olimpu, został przykuty do skał Kaukazu. Gruzini twierdzą oczywiście, iż chodziło o górujący nad miastem Stepantsminda (Kazbegi) Kazbek. Ale to nie koniec: Jazon wędrował po Złote Runo do Kutaisi, starożytnej Kolchidy. Dziś nie ma tu jednak śladu po runie. W całym kraju smutne wrażenie robią opuszczone domy i budynki użyteczności publicznej. W Gori, dokąd nie tak dawno temu zawitała wojna (2008), ma to swoje uzasadnienie. Na ulicach widzi się wiele kobiet – wdów poubieranych na czarno. Prawdopodobnie właśnie ze względu na kryzys nie doświadczymy już słynnej gruzińskiej gościnności bez odrobiny szczęścia. Obcy ludzie nie są już tak często zapraszani na rodzinne uczty, lecz na przykład turyści nocujący w kwaterze prywatnej mogą zawsze liczyć na pomoc gospodyni i śniadanie przy obficie zastawionym lokalnymi produktami stole. Z ciekawą dysproporcją cenową spotkałam się właśnie w Gori: bilet wstępu do dość archaicznego Muzeum Stalina (które rzecz jasna zajmuje najbardziej reprezentacyjny budynek w mieście) kosztował pięć razy więcej niż do Uplistsikhe, nieopodal położonego starożytnego skalnego miasta.

Nie brakuje również miejsc pięknie odnowionych i świetnie utrzymanych: jednym z nich jest Batumi, słynny kurort nad Morzem Czarnym, który z daleka wygląda trochę jak Dubaj, z bliska przypomina Las Vegas, a takich uliczek i kawiarenek jak tu nie powstydziłby się Paryż. Na podkreślenie serdecznych stosunków gruzińsko-polskich, jedną z tutejszych ulic nazwano imieniem Lecha i Marii Kaczyńskich. Drugim takim miejscem jest położone na wzgórzu Sighnaghi, znaczący ośrodek produkcji gruzińskiego wina. Napijemy się go również w jednej z licznych winiarni w Tbilisi. Stołeczna starówka, jak i malownicze położenie miasta w połączeniu z udanymi nowoczesnymi akcentami architektonicznymi robią zawsze na przyjezdnych ogromne wrażenie. A jak nie wino, to… bardzo słodka lokalna lemoniada, albo słonawa woda mineralna Borjomi, jeden z głównych produktów eksportowych gruzińskiej branży spożywczej. Na miłośników mocniejszych trunków czeka czacza, 50-70% wódka z winogron.

Wbrew temu, co twierdzą przewodniki, w Gruzji ciężko jest się dogadać w innym języku obcym niż rosyjski, choć zwłaszcza po wydarzeniach z 2008 roku oba narody nie kryją wzajemnej niechęci (a przynajmniej świadczą o tym działania władz). Niezależnie od tego, Gruzini są fatalnymi kierowcami. Prezentują oni „azjatycki” styl jazdy, do którego trzeba się przyzwyczaić. Nikt też nie przejmuje się, zostawiając auto na ulicy, że inni mogą nie przejechać. Podobnie rzecz się ma z przechodzeniem przez ulicę – zmotoryzowani turyści powinni być bardzo ostrożni, gdyż w najmniej spodziewanym momencie można ujrzeć człowieka tuż przed maską samochodu. Policja ma więc ręce pełne roboty i faktycznie na drogach widzi się sporo radiowozów oraz… krów, które całymi stadami potrafią zalegać na jezdni, nie zważając na ruch uliczny.

Kuchnia
Po tuszy przeciętnego Gruzina można stwierdzić, że lokalna kuchnia jest albo taka pyszna, albo ciężkostrawna. Wśród charakterystycznych składników znajdują się orzechy włoskie, dodawane na przykład w postaci sosu do sałatki z pomidorów i ogórków, kolendra (dająca charakterystyczny i nielubiany przeze mnie posmak) oraz słone sery. Często można też spotkać lokalne zsiadłe mleko, maconi. Na uwagę zasługuje gruzińskie pieczywo, puri. Wrzecionowate szoti, okrągłe lawasze  czy też trójkątne mcchadi – wszystkie są wypiekane pradawną techniką w glinianych piecach lub patelniach i smakują wyśmienicie.

Kulinarną wizytówką Gruzji jest chaczapuri, okrągły placek z ciasta podobnego do pizzy, wypełniony (chaczapuri imeruli), polany (chaczapuri megruli) serem, jakiem sadzonym i masłem (chaczapuri adżaruli) lub fasolą (lobiani). Fasola pojawia się zresztą jeszcze w innym popularnym daniu, lobio. Kolejnym charakterystycznym daniem są chinkali, pierogi w kształcie sakiewek, które Gruzini jedzą palcami, trzymając za dziubek, gdzie łączy się ciasto. Chinkali występują najczęściej w odmianie mięsnej, grzybowej, serowej lub ziemniaczanej. 

W kuchni gruzińskiej nie brakuje mięsa: drobiu, wieprzowiny, wołowiny czy baraniny. Kurczak jest podawany chociażby w sosie jeżynowym czy też jako potrawka duszona w sosie mleczno-czosnkowym (czmeruli). Lokalny mięsny szaszłyk to mcwadi, który po zawinięciu w kukurydziany placek, staje się już gruzińskim kebabem. W karcie można też znaleźć gołąbki z baraniny zawinięte w liście winogron (dolma), smażony ser sulguni, paprykę i bakłażan nadziewane pastą orzechową. Na straganach z owocami wiszą natomiast intrygujące sznurki podobne do świecy. Jest to oryginalny czurczhele, lokalny deser, nazywany „gruzińskim snickersem”. Orzechy, po nawleczeniu na sznurek, zanurza się w gęstym owocowym kisielu, który następnie zastyga, tworząc powłokę. 

Przeczytaj również na polska-gotuje.pl